poniedziałek, 22 listopada 2010

Reggaeneracja po wrocławskim festiwalu One Love

Występy niektórych artystów i konkretne kawałki przez nich wykonywane podczas One Love Sound Fest we Wrocławiu, doprowadzały tłum do apogeum ekstazy, wibracji ciał i całej, gigantycznej hali.

Po kilku godzinach podróży pociągiem w stronę Wrocławia woń marihuany w wagonie już nikogo nie dziwiła. Dredy, jamajskie i rastafariańskie flagi, lew na koszulce i czapki w kolorach rasta. Nieco przymknięte oczy i uśmiech na twarzy. Po siedmiu godzinach, z zaledwie godzinnym opóźnieniem, docieramy do stolicy reggae.

Na ulicach Wrocławia mogliśmy tego dnia zobaczyć wielu kibiców w zielonych bluzach i szalikach. Fani Śląska Wrocław pod spożywczakami posilają się przed meczem lokalnym piwem, znanym zresztą w całej Polsce. Robiąc zakupy w jednym z osiedlowych sklepów zaczepiają nas pytając o ogień. - Nie macie?! Same debile. Widać, że kałamarze, studenciaki.

Atmosfera przed ich świętem jest inna niż przed naszym. Przyjechaliśmy kilkaset kilometrów, by delektować się słodkimi rytmami reggae, roots, dub czy ragga. Nie chwalimy się skąd jesteśmy i nikogo nie zaczepiamy. Dlaczego zaczepiają nas? Odpowiedź brzmi: alkohol. Kibiców zbierało się przed stadionem coraz więcej, paradowali z piwami nie zważając na przejeżdżające obok policyjne radiowozy. To ich święto, to ich dzień.

Tego dnia wydarzyło się jednak we Wrocławiu coś większego. Coś, co każdego roku sprowadza do miasta tysiące osób. Sprowadziło także i nas. Gdy zbliżała się godzina 16, przed Halą Stulecia zbierał się tłum, sporadycznie ktoś pił piwo. Ludzie, mimo wielkiego ścisku tuż przed otwarciem wejść, potrafili okiełznać emocje i nikomu krzywda się nie stała. Co więcej, wśród tych ludzi panowała atmosfera jedności, nie bez znaczenia festiwal to "Jedna Miłość". Powinienem pominąć kwestie "handlu" w samym centrum tłumu przed wejściem, ale nawet to udawało się za pośrednictwem kilku zupełnie nieznajomych osób.

To miejsce było bezpieczniejsze niż rejony stadionu wrocławskiego. Nikt nas nie zaczepiał i po kilku minutach lekkiego ścisku bezpiecznie weszliśmy do środka. A co działo się, trudno opisać słowami. Zwłaszcza to, co działo się w środku grupy fanów pod główną sceną. Występy niektórych artystów i konkretne kawałki przez nich wykonywane, doprowadzały tłum do apogeum ekstazy, wibracji ciał i całej, gigantycznej hali.

Zespół Natural Dread Killaz wielkim uderzeniem zainaugurował festiwal One Love. To na koncert tego zespołu i niemieckiego artysty muzyki reggae, Gentlemana, zjechało się najwięcej fanów. Poza nimi do Wrocławia przyjechało dziewięciu innych artystów, którzy na dwóch scenach rozgrzewali przybyłych w liczbie około 10 tysięcy.

Nie wytrzymaliśmy do występu Vavamuffin, ostatniego tej nocy. Stwierdziliśmy, że skoro ekipa jest z Warszawy, to na pewno kiedyś będziemy mieli okazję pójść na ich koncert. Poza tym mieliśmy pociąg o 5.18. Podróż powrotna minęła jak z płatka, budzeni tylko przez kontrolę biletów wróciliśmy do Warszawy, zmęczeni, ale naładowani pozytywną energią, trochę wyciszeni, ale to pewnie już jutro się zmieni.

Niedziela w naszym warszawskim mieszkaniu jest niezwykle spokojna. Dwójka z nas śpi, pozostali surfują po sieci. W tle brzmią spokojne rytmy reggae, które wczoraj królowało na siódmej edycji festiwalu One Love.

Podsumowując, największy halowy festiwal reggae w Europie uznajemy za niezwykle udany. Szkoda, że nie zwiedziliśmy Wrocławia, w przyszłym roku obowiązkowo musimy poświęcić na ten wyjazd więcej czasu. Mimo braku wspólnego grupowego zdjęcia, jestem pewien, że ten dzień pozostanie w naszej pamięci na zawsze.