sobota, 28 lutego 2009

Sztuka w brudzie

Przeróżne napisy spotykałem, ale tak innowacyjnego jeszcze nie. Napis poniżej został "namalowany" na samochodzie na jednej z warszawskich ulic. Miłego dnia!

poniedziałek, 23 lutego 2009

Wstać, przeżyć, położyć się spać

Wystarczyło pięć miesięcy pracy, aby wpadł w rutynę, a wigor przestał się objawiać. Przynajmniej w pracy. Już nie cieszy ona tak, jak na początku. Teraz często narzeka i z pewnością nie czuje się spełniony zawodowo.

Marek jest ochroniarzem w przejściu między Placem Zamkowym a Aleją Solidarności. Ten młody człowiek codziennie przychodzi do pracy o tej samej porze. Od siódmej do piętnastej, od siódmej do piętnastej. Wykonuje te same obowiązki – pilnuje, aby z windy korzystali tylko Ci, dla których jest przeznaczona. Nie boi się nawrzeszczeć, gdy dzieci urządzają sobie głupie przejażdżki i wchodzą po schodach prowadzących w dół. Całe szczęście, że w miejscu pracy, w przeciwieństwie do sytuacji za oknem, nie jest tak zimno. Czerwone ściany przejścia rozgrzewają. Ludzie nanoszą błoto, które co chwilę od niechcenia zgarnia pani wielką szczotą. Można przytulić się do kaloryfera i jednym okiem czytać gazetę a drugim bacznie obserwować korzystających ze schodów i windy. Czytanie gazety to jedyne ciekawe zajęcie Marka, jakie może sobie zorganizować. Czasem używa gazet do markowania dłubania w nosie czy uszach. Często mu się to nie udaje.

Marek na co dzień widzi masę przewijających się po tym przejściu ludzi. Obserwuje dziwne i śmieszne zachowania. Na przykład mężczyznę wyciągającego język. Nie, nie wyciągał go do niego, ale po prostu. Szedł z mocno wyciągniętym językiem. Dziwne, ale prawdziwe. Równie prawdziwi są czterej mężczyźni z poobijanymi twarzami. Każdy z nich miał siniaki, strupy, zaczerwienienia. Jednak w siatce, którą taszczył jeden z nich, już czekał Mamrot – lekarstwo na wszelki ból. Napisy na koszulkach i torebkach też zostają mu w głowie. Kilka miesięcy wstecz, gdy noszono jeszcze koszulki z krótkim rękawkiem, na jednej z nich zauważył napis: „Zadania na dziś: wstać, przeżyć, położyć się spać”. Słowa idealnie opisują plan dnia ludzi, którzy suną przejściem niczym auta po Wisłostradzie. Innym razem jego uwagę zwróciła niebieska reklamówka z jaskrawym napisem: „Żer dla skner”. Skner, wszystkich tych, którzy nie uśmiechają się, nie mówią „Dzień dobry”, o pogawędce nie wspominając.

Na szczęście są jeszcze osoby, które potrafią podejść, porozmawiać. Zwyczajnie zapytać jak leci. Jest ich niestety niewiele. Marek uważa, że śmiech jest nieocenioną wartością. Potrafi umilić dzień w pracy i pozytywnie nastroić. Marek najczęściej zapamiętuje sytuacje dziwne i śmieszne. I nielicznych miłych ludzi.

Media to nie wyspa erudytów

Dziennikarze to sprzedawcy – sprzedają towar niczym nieróżniący się od kiełbasy.

Kondycja mediów w Polsce

Igor Zalewski nie owijał w bawełnę. Nakłaniał nas do „wmontowania w swoje mózgi oprogramowania antyspamowego”, tłumacząc, że żaden człowiek nie jest w stanie wchłonąć wszystkich informacji, które pojawiają się w mediach. Potrzebne jest sito, które przesiałoby wszystkie „pierdoły” i śmieciowe informacje. - Media są chipsami. Wypełniają żołądek, ale nie dają żadnych witamin – uważa Igor. Igor Zalewski ostrzega też, żeby nie wierzyć bezkrytycznie we wszystko, co się przez to nasz „antyspam” przedostało. Według niego radio, prasa i telewizja to taki sam towar jak kiełbasa czy samochód. Ludzie tworzą media, żeby zarobić. Dlatego schlebiają nawet najmniej wyrafinowanym gustom odbiorców – wyjaśnia publicysta „Wprost”. Zalewski najbardziej jest zniesmaczony polskim radiem, przypominając, że niegdyś było to w Polsce medium najszlachetniejsze. - Teraz radio to najobrzydliwsze medium, jakie jest w tej chwili na rynku.

Studia dziennikarskie w Polsce

W środowisku medialnym powszechny jest pogląd, że studia dziennikarskie w Polsce nie przygotowują do wykonywania zawodu. Wybór innego kierunku studiów daje przyszłemu dziennikarzowi konkretną wiedzę i pole do przyszłej specjalizacji. W redakcji TVN24 na przykład pracuje wielu absolwentów politologii i stosunków miedzynarodowych. Są też dziennikarzetacy jak Igor Zakrzewski, którzy studiów nie skończyli. Stopień naukowy z dziennikarstwa nie jest konieczny do pracy w mediach. Profesji można się nauczyć w praktyce, najlepiej jest zaczynać od pracy w lokalnych dziennikach lub tygodnikach, żeby zdobyć umiejętność szybkioego i sprawnego pisania. Potem można dalej wspinać się po kolejnych szczeblach kariery, najlepiej żadnego nie opuszczając. Pozycja dziennikarza, który obiera taka drogę nauki jest bardziej stabilna.

Jakie rady na przyszłość?

Rada Igora Zalewskiego dla przyszłych dziennikarzy dotyczyła umiaru. - Media to nie jest samotna wyspa w morzu głupoty, zamieszkana przez mądrych i światłych erudytów – przekonywał. Ostrzegł, żeby nie powtarzać w mediach wszystkich informacji jak papuga.

Trzeba myśleć, przetwarzać i sprawdzać również inne źródła informacji. Wchodzący na rynek medialny „Dziennik” reklamował się mottem umieszczonym na pierwszej stronie: „Dziennik nie zwalnia od myślenia”. Trzeba pamiętać, że żadne media nie zwalniają od myślenia. Istotną kwestią, nie tylko dla dziennikarzy, jest znajomość języków obcych. I tutaj najlepszym przykładem będzie Wojciech Nomejko, który znajdując się blisko Billa Clintona podczas jego wizyty w Polsce, zadał mu pytanie: „Mr President, Poland okay?”

Romek, Julka i spółka

Aby tytuł sztuki Janusza Józefowicza odzwierciedlał to, co zobaczymy i usłyszymy na deskach teatru Buffo, musiałby nazywać się „Romek, Julka i spółka”.


Gdy kurtyna rozsunęła się, przed nami pojawiła się roztańczona młodzież w klubie. Po chwili na scenę po linie ześlizgnęła się piękna Rosalina (Natalia Srokocz) - gwiazda pop, w której początkowo kochał się Romek (Krzysztof Rymszewicz). Jego kumple ubrani w luźne, pstrokate ciuszki – kostiumy projektu Kikimory - pasjonowali się sztukami walki i break dancem. Jak nie trudno zauważyć nie wygląda to na adaptację siedemnastowiecznego dzieła. Jak przystało na - zdaniem Romana Pawłowskiego, recenzenta Gazety Wyborczej - „najlepszy teatr muzyczny stolicy” libretto napisane przez Jana Wermera było naprawdę wysokich lotów. Wykonanie to już bajka. Wszyscy aktorzy śpiewali rewelacyjnie.

Musical pochłonąłem jak dobre ciastko na podwieczorek. Konsumpcja trwała półtorej godziny. Co tak naprawdę odróżnia współczesną adaptację Józefowicza od sztuki Szekspira? Łatwiej jest napisać, co je łączy. Został tytuł, została miłość Romea i Julii (Marysia Tyszkiewicz), ale realia dramatu zostały wywrócone do góry nogami. Dialogi, których twórcą jest Bartosz Wierzbięta są – używając języka adaptacji - luzackie. Podwórkowa mowa i młodzieżowy slang to język, jakim posługują się Romek, Julka i spółka. Niekonwencjonalnie, choć w standardowej dla siebie roli wystąpił Maciej Orłoś, który jako prezenter Teleexpressu podał informację o śmierci Julii. Scena ta została wyświetlona z wielkiego projektora. Prosty zabieg, po jaki sięgnęli twórcy musicalu, rozbawił widzów. Co więcej można powiedzieć o Romku, Julce i spółce?

Twórcy spektaklu postarali się, by wrażeń widzom nie zabrakło. Śpiewano mocniej i szybciej, by za chwilę czule szeptać. Wiele się działo na scenie: pokaz sztuk walki, break dance, śpiew, akrobacje w powietrzu, taniec. Łącznie na scenie pojawiło się trzydziestu aktorów. Niezłe przeżycie – odkryć na nowo po czterystu latach dzieło Szekspira w dziewięćdziesiąt minut. Premiera spektaklu odbyła się w październiku 2004 roku w warszawskim Torwarze.