czwartek, 7 kwietnia 2011

Beata Małecka-Libera nie ma zielonego pojęcia

Gdyby marihuana została zalegalizowana jako środek lecznicy, co miałby leczyć? Bezsenność, jak to przedstawiono w jednym z ostatnich odcinków serialu "Usta Usta"? Mielibyśmy wówczas kraj ludzi bezsennych. Zioło wyleczy Polaków z Alzheimera i Parkinsona? Dane statystyczne nie dowiodłyby tego, bo automatycznie wzrosłaby ich liczba.

W Polsce trwa debata na temat legalizacji posiadania małych ilości marihuany na własny użytek. Jak to bywa, wypowiadają się osoby, które nie mają na ten temat zielonego (zwłaszcza zielonego) pojęcia, albo chcą na tym coś ugrać. - Marihuana nie jest lekiem, jest środkiem, który odurza i ogromnie uzależnia, nie zabija od razu, ale z czasem powoduje, że młody człowiek staje się osobą chorą - powiedziała posłanka PO, doktor medycyny, Beata Małecka-Libera.

Zastanawiam się czy Pani Małecka-Libera wypowiadając to wierutne kłamstwo zrobiła to świadomie, a dokładniej, celowo? Na pewno znalazły się bowiem osoby, które w to uwierzyły, po drugie Pani Beacie udało się przesunąć kierunek debaty na inny tor. Niektórzy ludzie po takiej wypowiedzi zadadzą sobie pytanie: czy marihuana leczy bądź nie, a nie: czy marihuana powinna być legalna czy nie. A może po prostu wypowiedź miała się spodobać premierowi, którego chcący legalizacji muszą zmienić?

W legalizacji konopi indyjskich jako środka leczniczego widzę jedną, ale poważną wadę - wzrośnie wówczas korupcja w polskiej służbie zdrowia. Lekarze będą przepisywać nowy lek wszystkim cierpiącym na bezsenność, Parkinsona, Alzheimera et cetera, gdy tylko pacjent o to poprosi. Albo zapłaci. Takie rozwiązanie to niejako stanięcie w rozkroku między delegalizacją, a legalizacją. Więc dlaczego komplikować sobie życie? Weźmy przykład z Czechów.

Racjonalnie patrząc nowelizacja ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii nie zmieni nic albo zmieni niewiele. Będzie więcej zależało od policji, a interpretacja prawa będzie dowolna. W pozytywnej wersji wypadków policja zacznie rozróżniać dilerów od szarych konsumentów, a prokuratora rzeczywiście będzie umarzała takie sprawy.

Meller w wersji jeszcze bardziej lajt

Marcin Meller wczorajszy wieczór poświęcił na spotkanie ze studentami dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. Sytuacja oczywiście nie wymagała zbyt dużej powagi, czy też rozwagi (która Panu Marcinowi w kwestii słownictwa by się przydała) to też redaktor Meller nie był wcale, ale to wcale spięty.

Marcin Meller podczas spotkania cytował swoje smsy, a kwieciste anegdotki ubarwiał równie kwiecistymi cytatami. Mimo że miał problem z trzymaniem języka na wodzy, to zostanie zapamiętany z powodu licznych anegdot, którymi podzielił się ze studentami.

Marcin Meller może czuć się spełniony. W swoim życiu posmakował już każdego typu medium. Pisał do Polityki, jest naczelnym znanego miesięcznika dla panów. Swoim specyficznym słownictwem zabawiał nas w programie "Drugie śniadanie mistrzów" w TVN24, a w radiu Roxy prezentuje niszową muzykę państw egzotycznych w autorskiej audycji "Mellina". Wcześniej prowadził reality show "Agent" i był w duecie z Kingą Rusin w "Dzień dobry TVN". W maju tego roku na półkach w księgarniach pojawi się książka Marcina Mellera, którą napisał wraz ze swoją żoną.

Wydawać by się mogło, że redaktor naczelny Playboya, któremu z powodu posady zazdrości większość mężczyzn w Polsce, nie musi posiadać dużej wiedzy. Może nie musi, ale posiada. A już na pewno przeogromnie duży bagaż doświadczeń, no i znajomości. Bo gdy Staszewski nie chciał przesłuchać piosenek tureckiego zespołu, bo nie były na oryginalnej płycie, Pan Meller zadzwonił do kolegów z Istambułu i oryginalna płyta przyleciała. A Kapuściński osobiście dał mu 300 dolarów na wyjazd do Afryki mówiąc: - To takie stypendium na cole.

Prowadzący program "Drugie śniadanie mistrzów" potrafił opowiadać anegdotkę w anegdocie i w niektórych momentach sam się gubił, o czym miał właściwie mówić. W każdym razie, ze wszystkich omawianych kwestii, wśród których był temat Playboyu czy pasja radiowa redaktora, za najciekawszą opowieść uznałem tę o Gruzji. Kraj ten przypadł do gustu dziennikarzowi do tego stopnia, że wraz z żoną napisał o nim książkę. Pierwszy w życiu semi-autorski tytuł Mellera pojawi się w księgarniach już za dwa miesiące. - Jestem tym strasznie podjarany - tłumaczył na spotkaniu Marcin Meller.

Meller powiedział, że Tibilisi zna tak dobrze jak Warszawę i często zdarza mu się wpaść do miasta, by spotkać się ze znajomymi Gruzinami. Kilka razy wypił też za Lecha Kaczyńskiego, czy to przed wydarzeniami 10 kwietnia czy po, mimo że, jak mówił, Kaczyński i on to inna bajka. Ta gościnność narodu gruzińskiego w stosunku do Polaków, nie pojawiła się tylko i wyłącznie z powodu prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Skąd się wzięła? Może dowiemy się tego w maju z nowej książki Mellera.

Aktorzy z Poznania

Do Warszawy przyjechali aktorzy z Poznania. Nie mieli dużo gadżetów, najczęściej odbijali między sobą piłkę, choć podobno był to owczy pęcherz. Ten element na pewno dodawał dramaturgi sztuce aktorów z Poznania.

Aktorzy z Poznania stanęli na przeciwko mało doświadczonych aktorów z Warszawy. Wynik rywalizacji był z góry znany. Tak grać potrafią tylko aktorzy z Poznania.

W sztuce dużo było elementów baletu, bowiem aktorzy z Wielkopolski bardzo lubili kontakt z glebą, z którą szybko się nie rozstawiali. W wielu sytuacjach widz miał wątpliwości czy kontakt ten był zamierzony, czy może zupełnie niezależny od aktora. W takich momentach na scenę wbiegali asystenci, którzy sprawdzali czy wszystko gra, a po chwili, gdy okazywało się, że to wszystko było w planach, posuwistym krokiem schodzili z murawy. Mimo że nie zmieścili się w grupie jedenastu aktorów, to ich rola była nieoceniona.

Główna rola należała jednak do arbitra, którego widzowie nazywali też pajacem. Nie dość, że miał bardzo duży wpływ na bieg wydarzeń, to wydawało się, że bardzo dobrze przestudiował scenariusz przez spektaklem. Spektaklem obfitym w niezwykłą grę aktorską. Widz mógł podziwiać liczne symulacje, kontakt z glebą i inne tricki aktorskie. Mistrzem w swojej roli okazał się czarnoskóry Kolumbijczyk, prawdziwy człowiek teatru. Miał on duże pole do zaprezentowania swoich umięjętności. Liczne kontakty cielesne z mało doświadczonymi odtwórcami ról z Warszawy, dawały mu szanse na ulubiony kontakt z glebą. Wówczas doświadczony aktor z Poznania ostetacyjnie wymachiwał rękami bądź nogami, po tym jak pajac przerwał akcje, ten wstawał i jak gdyby nigdy nic zaczynał grać dalej.

Zwycięsko ze spotkania wyszli aktorzy z Poznania. Przesądziły o tym niebywałe umięjętności aktorskie, to przecież oni jako jedyni reprezentowali Polskę na europejskich salonach. Jest to grupa aktorów, która na rodzimym podwórku również może dużo zdziałać. Są przecież mistrzami.

Tak grać potrafią tylko aktorzy z Poznania.