poniedziałek, 9 lutego 2009

Dobromir Sośnierz: Jesteśmy niewolnikami państwa

- Szkolnictwo wymusza posłuszeństwo i konformizm. Z punktu widzenia państwa to jest chyba najważniejsza funkcja szkoły - mówi Dobromir Sośnierz w rozmowie z Bartłomiejem Graczakiem.


Dobromir Sośnierz, syn Andrzeja Sośnierza, ukończył studia na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Śląskiego. Pracuje jako informatyk. Z partią UPR związany jest od 1990 roku, a jako członek partii od 1994 roku. Przez wiele lat znajdował się w zarządzie tego ugrupowania. W wywiadzie przyznał jednak, że ostatnio opuścił szeregi UPR-u, choć nadal jest to jedyna partia, do której poglądów jest mu najbliżej. Dobromir Sośnierz znany jest z ciętego języka, czego możemy być świadkiem oglądając program telewizyjny "Młodzież konta", w którym zwykł udzielać się mój rozmówca.

Można powiedzieć, że zainteresowanie polityką zostało zapisane w Pańskim kodzie genetycznym?

- Poza moim ojcem i mną nie ma w rodzinie jakiegoś parcia w tę dziedzinę. Nie jest to długa dynastia w polityce, trudno uogólniać.

Tylko dlaczego nie podąża Pan drogą taką, jaką obrał pański ojciec, Andrzej Sośnierz? Dlaczego UPR?

- Bo UPR ma rację. Mój ojciec też był w UPR w latach 90. Myślę, że nadal w większości spraw ma poglądy nieodległe. Raczej postawił na pragmatyzm tak, jak on go rozumie.

UPR ma rację, bo...?

- W jednym zdaniu trudno odpowiedzieć. Ma rację, bo stawia zdroworozsądkowe, spójne, logiczne postulaty. Reszta to tylko różne koncepcje okradania obywateli. No dobra, w kilku punktach UPR też nie ma racji. Ale to są pojedyncze sprawy.

Na przykład?

- Na przykład ordynacja większościowa, osławione jednomandatowe okręgi wyborcze. Tego nie pojmuję, co taki postulat robi w naszym programie? Jedną z podstawowych wad demokracji jest właśnie to, że zamiast na program ludzie głosują na najmodniejszy kolor krawata, a ordynacja większościowa tylko może pogłębić taką tendencję. Wtedy partie zupełnie tracą na znaczeniu, liczą się sławne gęby. Nie widzę nic wolnościowego w takim postulacie, nie wydaje mi się też, żeby jakkolwiek sprzyjał zwycięstwu wolnościowych kandydatów. Raczej to będzie ostateczny koniec marzeń o oddolnej, antysystemowej, niezależnej partii w parlamencie.

Wśród Pańskich poglądów znajduje się również powszechna prywatyzacja. Jak wyobraża sobie Pan całkowitą prywatyzację na przykład szkolnictwa?

- Tak samo, jak wyobrażano to sobie w czasach, kiedy szkolnictwo było prywatne. Edukacja jest prywatną sprawą obywatela. Nie ma tu miejsca na przymus i ingerencję państwa. Trzeba zlikwidować obowiązek szkolny i jedyny odgórny program. Prywatyzacja może już przebiegać w swoim tempie, tego nie da się zrobić na już. Najważniejsze jest zniesienie ograniczeń.

W jaki sposób według Pana polskie szkolnictwo ogranicza?

- Po pierwsze zmusza mnie do uczenia się przez całą młodość, a wesoła ekipa łżeliłberałów z PO właśnie przegłosowała rozszerzenie tego przymusu. Większość rzeczy, których uczymy się w szkole, jest nikomu do niczego nie potrzebna, wbrew gorącym zapewnieniom nauczycieli. Przy okazji, jeśli któryś z nich to czyta, pragnę poinformować, że nadal czekam, aż ta wiedza przyda mi się w praktyce, jak mi to obiecywano. Po drugie jest mnóstwo regulacji: nie mogę posłać dziecka na naukę do kogo mi się podoba, tylko do tego, kogo urzędnicy RP uznali za odpowiednią osobę, dając prawo do oficjalnego nauczania. Jeśli ja chcę, żeby moje dziecko kształciło się u kowala, to jest to u licha moja sprawa i nikogo to nie powinno interesować. Ktoś uważa, że zna jedynie słuszną drogę, jaką należy w życiu podążać i nie waha się ustawowo przymuszać do tego innych. Co więcej oficjalna edukacja jest obciążona światopoglądowo, od najbardziej skrajnych przypadków, jakim jest lansowanie śmiesznej tezy, że homoseksualizm nie jest żadną dewiacją do bardziej subtelnych, gdzie na przykład historia jest pisana w sposób odpowiadający państwowej ideologii.

Po drugie szkolnictwo ogranicza poprzez swoją jednolitość. Wszyscy uczą się tego samego, w ten sam sposób, a to strasznie zubaża kulturę i wymusza posłuszeństwo i konformizm. Z punktu widzenia państwa to jest chyba zresztą najważniejsza funkcja szkoły. Ludzie, którzy dadzą się zmusić do ćwiczenia się w równaniach z dwiema niewiadomymi, przyzwyczajają się znosić wszystkie bezcelowe kaprysy doraźnej większości w sejmie.

Jeśli chodzi o homoseksualizm, to w programie "Młodzież kontra" wypowiedział Pan takie słowa: „Popęd płciowy jest wbudowany w organizm, żeby się reprodukować, nie po to, żeby komuś wchodzić w kakao”. Widzę, że nadal Pan podtrzymuje swoją tezę. Skąd takie zdanie na temat homoseksualizmu?

- To jest właśnie uzasadnienie. Jeśli funkcją popędu płciowego jest reprodukcja - a tego chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie neguje - to homoseksualizm jest skłonnością dysfunkcjonalną po prostu, a więc biologiczną patologią. Dyskutowanie nad tym jest, proszę wybaczyć, ale żałosne. Żeby to podważyć, trzeba by wykazać, że homoseksualizm pełni jednak jakąś istotną biologiczną funkcję, a dokładniej, że jednak w jakiś sposób zwiększa szansę na przekazanie genów samego homoseksualisty dalej. Byłoby to możliwe jedynie w ramach koncepcji doboru krewniaczego, ale wymagałoby też spełnienia kilku warunków, których po prostu nie spełnia to zjawisko u ludzi. Nie chcę zanudzać szczegółami, ale jak do tej pory nie udało się tego nikomu wykazać, a większość ludzi powtarzających te dziwne przesądy o równoprawnych orientacjach, nawet nie wie o co w tym chodzi, więc skąd w ogóle to wymądrzanie i mentorski ton?

Kogo ma Pan na myśli?

- Wszystkich po kolei homolatrów, ten pseudonaukowy bełkot, który towarzyszy promocji poglądów o równouprawnieniu różnych „orientacyj”... Sierakowski był dobrym przykładem, owszem.

Tak, o nim myślałem.

- W odpowiedzi na moje naukowe argumenty odpowiedział demagogicznie: „A Pan się tylko popędem kieruje?”. Litości... czym się kieruje, to już nie jest problem naukowy i nie ma wpływu na odpowiedź na pytanie „czy homoseksualizm jest chorobą czy nie?”.

W programie telewizyjnym „Młodzież kontra”, chociażby tydzień temu, mogliśmy usłyszeć Pana cięty język, ale i trafne stwierdzenia. W programie tym powiedział Pan, że posłowie, głosując za ustawą o wprowadzeniu jednej osoby w firmie odpowiedzialnej za pomoc i ewakuację podczas pożaru, potwierdzają, iż mają problemy z głową. Teraz zacytuję Pana: „skąd w ogóle to wymądrzanie?”.

- Akurat tej sprawy nikt już chyba nie broni, co jest dowodem na słuszność wymądrzania. Sam Kalinowski przecież — tak pokrętnie jak umiał, ale jednak — przyznał się do błędu. W tym przypadku absurd był tak jaskrawy, że pytanie było adekwatne, jak sądzę. Wyjaśnienie jest proste — nikt tego nie czytał, jak zwykle, wszyscy głosowali jak reszta. To jest kolejny krok w mroczną głębię demokratycznej legislacji — ci ludzie nie czytają tego, nad czym głosują, parę osób wie, o co chodzi, a lobbyści dopisują „lub czasopisma” i nikt się zwykle nawet nie orientuje, kiedy i dlaczego. Powtarzam: nawet Sejm, nasza wytwórnia prawa, nie wie, nad czym głosuje. Nie ma się co łudzić, że stoi za tym społeczny mandat, jakaś spójna idea czy dobro państwa — to są koncepcje tworzone wyłącznie na użytek wyborów. A najśmieszniejsze, że sejm głosujący bez czytania, wyobraża sobie, że ludzie będą to prawo znali i go przestrzegali. Ot, próbka tego, jak powstaje ustrój, w jakim żyjemy.

W 2006 roku startował Pan w wyborach na prezydenta Katowic. Nie udało się. Napisał Pan na swojej stronie, że ludzie bardziej niż na poglądy i program zwracają uwagę na to, jak jest kandydat ubrany, z jakiego środowiska się wywodzi i ile plakatów nakleił w mieście. Z kolei w „Młodzież kontra” powiedział Pan, że udowodniono, że na wynik głosowania wpływa na przykład kolor tła plakatu kandydata. Czym to może być spowodowane?

- Tym, że głupich jest więcej niż mądrych po prostu. A głos mają wszyscy taki sam. Ludzie, którzy nie mają bladego pojęcia o zawiłościach ekonomii, są gonieni do urn, ba — wpiera się im, że to ich obywatelski obowiązek — i to jest efekt. Czym mają się kierować, skoro nie wiedzą, nad czym naprawdę głosują? Tym, co jest dla nich uchwytne — że ten jest sympatyczniejszy, ładnie mówi, ma klasę, długą listę kierowniczych stanowisk w życiorysie itd. Nie można oczekiwać niczego innego. Skoro nie decydują względy merytoryczne, bo są zbyt zawiłe, to decydują sprawy przypadkowe albo siódmorzędne. Proszę zwrócić uwagę, że mimo to większość polityków (i Kościół — dlaczego nawet Kościół ?) wzywa do stadnego głosowania — „wiesz czy nie wiesz, powiedz jak ma być...”. Jak Pan myśli, dlaczego?

Dlaczego kościół wzywa do stadnego głosowania? Z ambony najłatwiej, bo bezpośrednio, skutecznie, bo często. Taka symbioza polityk-ksiądz często może skutkować dość dużym poparciem elektoratu, zwłaszcza jeśli w grę wchodzą stanowiska takie jak: wójt, sołtys itp.

- Ale tu nie mówimy o zachęcaniu do głosowania na kogoś — to nie byłoby takie złe, gdyby biskupi znali się jeszcze na ekonomii — bo teraz niestety popierają praktycznie wyłącznie szkodników. Ale zadziwiający jest udział w kampanii na rzecz wysokiej frekwencji — domniemywanie, że wszyscy, do których ten głos zachęty dotrze, zagłosują zgodnie z chrześcijańskim sumieniem, byłoby chyba strasznie naiwne. Więc to raczej skutek bezrefleksyjnego ulegania wpływom dominującej ideologii politycznej. Kiedyś monarchię zaszczycano Bożym pomazaństwem, a teraz bierzemy niestety udział w kulcie demokracji. Niestety w sprawach poza teologicznych Kościół jest niekompetentny.

Czy kandydowanie w przyszłości na prezydenta Katowic wchodzi jeszcze w grę?

- Nie wiem, skąd mogę wiedzieć?

W takim razie spytam inaczej. Czy wiąże Pan swoją przyszłość z polityką w jakiejkolwiek formie?

- Problem z odpowiedzią na to pytanie jest taki, że dla typowego wolnościowca udział w polityce nie jest wcale celem samym w sobie. My tylko walczymy o swoją wolność, a nie pchamy się do koryta. Gdyby ktoś inny to wszystko doprowadził do porządku, to pewnie nie miałbym powodu brnąć w politykę. Jak długo jest o co walczyć, to na pewno będę brał w tym udział
i jeśli ktoś uzna, że mogę się jakoś przydać, kandydując gdzieś na przykład, to jestem na to otwarty. Ale czy będę w stanie pomóc, to trudno przewidzieć.

LPR pod koniec 2007 roku uznała, że może się Pan "jakoś przydać" wpisując Pana na swoją listę kandydujących do sejmu?

- Nie, to była raczej kwestia mało wiarygodnej informacji GW. LPR-owi ja się nie chcę na nic przydawać, bo to jeszcze jedna partia ludzi chcących nakazywać innym, co mają robić. Pomysł z tym wspólnym startem był rozpaczliwie fatalny, obawiam się, że odium tego „sojuszu” będzie się za nami długo jeszcze ciągnęło.

Prawda jest taka, że gdyby Pan chciał dojść daleko w polityce, to by Pan doszedł. Nie mówię o korycie, ale na przykład o zdobyciu stanowiska, z którego więcej osób dostrzegłoby pańskie poglądy, a później może spojrzało na sprawę rozsądniejszym okiem. Na samym początku powiedział Pan, że nie zgadza się ze wszystkim, co głosi UPR i w kilku kwestiach nie macie racji. Czy rozważał Pan kiedykolwiek opuszczenie szeregów partii?

- Rozważyłem i opuściłem jej szeregi. Od jakiegoś czasu nie jestem formalnie członkiem, ale nadal jest to partia, do której mi najbliżej, potem jest długa pusta przestrzeń i dopiero cała reszta w jakiejś kosmicznej odległości. Taki wallenrodyczny scenariusz był już testowany wiele razy i jakoś nic to nie dawało. Nadal jesteśmy niewolnikami państwa, nawet coraz bardziej. Mój ojciec też jakoś rzeki nie zawrócił, więc nie ma co się łudzić. Właśnie między innymi dlatego jest tak źle, że ludzie, którzy wiedzą, że mamy rację, wybierają usprawnianie tego systemu zamiast walki z nim. Mowa zarówno o politykach jak i wyborcach.

Do PO odeszło wiele osób, co do których autentycznie liberalnych poglądów nie mam wątpliwości, bo uwierzyli, że w ten sposób pomogą zrobić mały krok w dobrym kierunku. Podobnie wiele osób nie głosuje na UPR, bo nie chce „zmarnować głosu” — i w efekcie marnuje całe życie głosując na nie różniące się praktycznie niczym ugrupowania pasożytnicze. Skutki nie są warte komentarza, choć jestem ciekaw, jak na przykład panowie zdrajcy — Leszek Piechota czy Andrzej Misiołek — uzasadnialiby teraz swoją przeprowadzkę do Platformy. Jeśli nawet my też niczego nie zmienimy, to przynajmniej się nie zbłaźnimy firmowaniem takich przedsięwzięć, jak przymusowa szkoła dla sześciolatków. Moim zdaniem współpraca z pasożytami to droga donikąd. Zresztą myślę, że oni też niekoniecznie wierzyli, że coś pomogą. Sądzę że w wielu przypadkach dobrze wiedzieli, że to nic nie da, ale presja wieku, chęć zaznaczenia się jakoś przed emeryturą i poczucie — uzasadnionej przecież ! — frustracji wobec faktu, że totalne tumany robią karierę w polityce, a oni, dużo lepsi „marnują się” na marginesie — to wszystko w pewnym momencie bierze górę i ludzie zaciągają się na żołd „systemu”.

W pańskiej sytuacji nie ma takiej opcji, by zaciągnąć się na żołd "systemu"?

- Nie widzę sensu. Chyba że miałbym cynicznie uznać, że skoro nie mogę go pokonać, to przecież mogę — nie gorzej niż sejmowe tumany — sprawdzić się w roli pasożyta i żyć z krwawicy naiwniaków wierzących, że państwo się nimi „opiekuje”. Na razie nie dostrzegam takiego niebezpieczeństwa.

Dziękuję za rozmowę.
- Dziękuje również.

Zobacz Dobromira Sośnierza w akcji - w rozmowie z: Jarosłąwem Kalinowskim, cz. pierwsza, i cz. druga i Ryszardem Bugajem.

1 komentarz:

  1. "Większość rzeczy, których uczymy się w szkole, jest nikomu do niczego nie potrzebna", czyli państwo zmusiło go do nauki biologii, matematyki czy literatury, dla niego totalnie nieprzydatnych rzeczy. On sam zaś gdy nie ciążył na nim już przymus nauki, wybrał wielce przydatną i dojrzałą decyzję o studiach teologicznych. :D Co według niego było wykorzystanym czasem pod kątem zapotrzebowania społecznego. Bardzo elokwentny człowiek!

    Wiemy jak wygląda życie dorosłe osób nie posyłanych do szkoły podstawowej choćby na przykładzie Romów czy Amiszów.

    OdpowiedzUsuń

Śmiało, klawiatura nie gryzie.