Wydawnictwo FDM zdecydowało się rozdać płyty artystów z którymi współpracuje. To gest protestu przeciwko polskiemu i światowemu rynkowi muzycznemu. Jeżeli uznasz, że cena 0 zł jest niewłaściwa, możesz zapłacić ile chcesz.
Do tak rozpaczliwej, lecz zarazem odważnej decyzji zmusiła wydawnictwo komercjalizacja i deprecjacja wartości muzyki w Polsce i na świecie.
- Rozdanie całego nakładu nagrań symbolizuje nasze wyzwolone od materializmu podejście do sztuki oraz fakt, iż stawiamy przekazywanie swojej treści fanom muzyki, na pierwszym miejscu.
W czasach, w których nie będąc potentatami w dziedzinie chłamu, nie jesteśmy w stanie liczyć na pomoc od "tych z góry". W czasach, w których wyrazy niezależne, niekomercyjne, wolne od korupcji i układów, są synonimami wyrazów biedne, niezauważalne, słabe i gówniane - czytamy w komunikacie na stronie wydawnictwa FDM.
Akcję "Muzyka bez ceny" poparli członkowie takich zespołów jak: Myslovitz, The Cuffs, Ex-SCHIZMA, Totalsound, Hatifnats, Zerova, New Century Classics czy Popo.
Jako pierwsze do rozdania zostały przeznaczone płyty zespołów New Century Classics, Zerova i Popo. Zamawiać można od dziś na stronie e-sklepu wydawnictwa. Płyty będą również rozdawane na koncertach wyżej wymienionych zespołów. Cena za płyty to okrągłe 0 zł, lecz właściwie możesz zapłacić ile uznasz za stosowne.
Dla mistrza świata w trójboju siłowym, Macieja Bańcera, nie istnieją rzeczy niemożliwe. Ubiegły tydzień należał do niego. Przynajmniej w jego rodzinnym mieście, Ostrowcu Świętokrzyskim, mówili i pisali o nim wszyscy.
Przed lekturą wywiadu, zapraszam do zapoznania się z artykułem: Rewelacyjne wieści z Brazylii: Bańcer mistrzem świata! Dowiesz się z niego więcej o dyscyplinie, którą uprawia Maciej oraz o niekwestionowanym sukcesie 18-latka z Ostrowca Świętokrzyskiego.
Bartłomiej Graczak: Na początek składam ci ogromne gratulacje w imieniu wszystkich użytkowników i autorów Wiadomości24.pl oraz z góry wielkie dzięki za poświęcony czas! Jak czujesz się jako najsilniejszy nastolatek na Ziemi? Maciej Bańcer: - Nie mogę powiedzieć o sobie najsilniejszy nastolatek na Ziemi, bardziej w kategorii do 125 kg w wieku poniżej 18 lat, za gratulacje dziękuję i to ja jestem wdzięczny, że chcesz przeprowadzić ze mną wywiad.
A zatem - jak się czujesz jako najsilniejszy nastolatek w kategorii 125 kg poniżej 18 lat? - Na pewno szczęśliwy, dlatego, że dałem z siebie wszystko i dumny, że mogłem słuchać Mazurka Dąbrowskiego z najwyższego stopnia podium.
Miałem o to zapytać zdecydowanie później, ale skoro nawiązałeś to powiedz mi, jak to jest. Niewiele jest takich osób, które kiedykolwiek doświadczyły tak niezwykłego uczucia - możliwości słuchania Mazurka na sportowym podium. Czy da się to opisać słowami? - Szczerze mówiąc nie. Mogę powiedzieć, że była to chwila, dla której warto było włożyć ogromny wysiłek i poświęcenie, aby wyjechać na te zawody. Żałuję tylko, że wszyscy ci, którzy są współodpowiedzialni za ten sukces, nie mogli słuchać go razem ze mną.
Pozwól, że wrócimy do wydarzeń przed mistrzostwami. Mistrzu, jak wyglądały twoje przygotowania do zawodów w Brazylii, ile dni w tygodniu trenowałeś i jak intensywnie? - Trenowałem trzy razy w tygodniu. Na początku było więcej ćwiczeń pobocznych i więcej serii, a im bliżej zawodów w miarę "wchodzenia" na większe ciężary eliminowałem ćwiczenia dodatkowe pozostawiając same boje, czyli przysiad, wyciskanie i martwy ciąg. Jeżeli chodzi o intensywność była zawsze stuprocentowa, bo gdy czułem, że trening nie będzie zrobiony na maksa, nie było sensu w ogóle go zaczynać. Przyznam się, że zdarzyło mi się zrezygnować z treningu raz czy dwa ze względu na kiepskie samopoczucie. I proszę cię, nie mów do mnie "Mistrzu" - to mnie krępuje.
Na samym początku intensywniejszych treningów, kiedy dowiedziałeś się, że na mistrzostwa świata do Brazylii możesz polecieć, ale musisz wyjazd opłacić z własnej kieszeni, raczej nie wierzyłeś, że uda ci się zebrać takie pieniądze? Skąd zmiana nastawienia? - To prawda, na początku wydawało mi się mało realne zebranie takich pieniędzy, uparłem się, żeby pojechać. Wspólnie z rodziną zaczęliśmy myśleć do kogo można się zwrócić o pomoc i od razu przeszliśmy od słów do czynów. W pomoc w zbieraniu środków zaangażował się również mój trener, Grzegorz Kępa, moi znajomi, a nawet nauczyciele i personel szkoły. Wraz z czynnocią szukania pieniędzy, rozpocząłem trening. Miałem chwile zwątpienia w to czy się uda, ale dzięki wsparciu najbliższych uwierzyłem i po pewnym czasie nie dopuszczałem już do siebie myśli, że coś pójdzie nie tak. Jak to mówią: "kto nie próbuje ten nie wygrywa".
Dobrze wiemy, że pełne przygotowania to nie tylko trening, ale również odpowiednia dieta. Stare porzekadło mówi, że człowiek staje się tym, co je. Co jadł Maciek Bańcer, żeby mieć obwód uda 80 cm, a w pasie ponad 100 cm? - To prawda, że przygotowania to nie tylko trening, ale także dieta i regeneracja. W moim przypadku dieta nie jest ułożona pod kątem zwiększania gabarytów, tylko po to, by organizm miał dobrej jakości "paliwo" do dźwigania. Specjalnie się nie ograniczałem. Jeżeli chodzi o ilość jedzenia - jadłem około 6-7 razy dziennie, a jeśli chodzi o produkty, były to: piersi z kurczaka, wołowina, ryż, tuńczyk, płatki owsiane, jajka, warzywa i owoce.
W tej chwili nie możemy chyba pominąć odpowiednich witamin i odżywek? Ile miesięcznie wydawałeś na taki, zapewne bogaty, zestaw? - Nie liczyłem pieniędzy wydawanych na suplementy. Po co mi niepotrzebny ból głowy? Zestaw moich suplementów to tak naprawdę podstawowe produkty w odrobinę większych ilościach. Monohydrat kreatyny, pełen zestaw aminokwasów, aminokwasy rozgałęzione (BCAA), glutamina, witaminy, minerały i węglowodany. Maćku, jak wyobrażałeś sobie Brazylię przed wyjazdem, a jaka się ona okazała? Miałeś jakieś ciekawe przygody z tubylcami? - Nie zobaczyłem zbyt dużo w tym kraju, ponieważ nie w celach turystycznych tam pojechałem. Do czynienia z Brazylijczykami miałem na co dzień w sklepie, hotelu czy podczas zawodów. Z tego co zaobserwowałem, są narodem dużo bardziej uśmiechniętym od nas i nigdzie się nie spieszą, co troszkę denerwowało w niektórych sytuacjach, takich jak stanie w kolejce do kasy w sklepie, gdzie kasjer spokojnie i bez nerwów wykonywał swoją pracę nie zważając na to, czy komuś się spieszy, czy nie. W Brazylii mówią w takich sytuacjach "maniana", co oznacza mniej więcej: "Jeśli czegoś nie zrobiłeś dziś, zrobisz to jutro". Oprócz tego Brazylia, szczególnie dostrzegłem to w Sao Paolo, jest krajem sporych kontrastów: na tle luksusowych hoteli można zobaczyć całe pola zapełnione bezdomnymi, dla których mieszkanie "pod mostem" jest sporym luksusem.
W którym momencie podczas zawodów uwierzyłeś, że złoto jest w zasięgu twojej... siły? - W drugim podejściu w przysiadach, po zaliczeniu ciężaru 300 kg. Mając zaliczone podejście w siadzie, pomyślałem, że jeżeli w wyciskaniu i w ciągu zrobię to, co na treningu, to będzie dobrze.
Jak na twoje zwycięstwo zareagowała rodzina, znajomi? Jak cię przywitano w szkole? - Wszyscy zareagowali bardzo radośnie. Zaraz po starcie miałem telefony od mamy, dziadka, mojej dziewczyny, chrzestnego, trenera i masę smsów z gratulacjami od znajomych i reszty rodziny. Później na Okęciu witała mnie mama, chrzestny, dziewczyna, trener i mój przyjaciel, Damian Denkowski. W szkole byłem całkowicie zaskoczony, ponieważ na początku zostałem przywitany kwiatami od pań z sekretariatu i pani księgowej, a to był dopiero początek. Później koleżanki mojej dziewczyny przywitały mnie humorystycznym napisem "Witomy Miszczu", do tego były balony i plakat. Następnie wszyscy uczniowie, nauczyciele wraz z dyrekcją i personel szkoły przywitali mnie na apelu zorganizowanym specjalnie na tę okazję. Po apelu moja klasa wraz z wychowawczynią po raz kolejny zaskoczyła mnie wnosząc do sali tort z napisem "Maćku, gratulujemy". Byłem w głębokim szoku, ponieważ nie spodziewałem się przywitania na taką skalę, ale po pysznym torcie kolega z klasy powiedział, że to jeszcze nie koniec i na przerwie wręczył mi szampana (oczywiście bezalkoholowego) i powiedział: "To teraz zrób tak, jak po wyścigach Formuły 1". W tym dniu miałem zdecydowanie dużo wrażeń i długo nie mogłem się w tym wszystkim odnaleźć.
Pewnie i media zainteresowały się twoim sukcesem? - Tak, pierwszy wiedział pan Darek Kisiel z Gazety Ostrowieckiej, który już w poniedziałkowej gazecie umieścił artykuł na mój temat, mimo że mnie nie było jeszcze w Polsce. Udzielałem także wywiadów dla lokalnej telewizji, Gazety Ostrowieckiej, Echa Ostrowieckiego, Wiadomości Świętokrzyskich, no i teraz dla serwisu Wiadomości24.pl. Brzmi to może niezbyt skromnie, ale dla mnie to naprawdę sukces, że tyle osób interesuje się tym, co zrobiłem i chcą o tym rozmawiać.
Jak myślisz, czy ten sukces jest początkiem czegoś wielkiego, kariery a'la Pudzian? - Nie jesteś pierwszy, który o to pyta. Strong Man to zupełnie coś innego niż trójbój siłowy. Mimo że i jedno i drugie wiąże się z dźwiganiem, to trening obu dyscyplin różni się. Co do Strong Man nie mówię nie, możliwe, że kiedyś spróbuję, ale na pewno będzie to poprzedzone odpowiednim przygotowaniem. Na razie jednak pozostanę przy trójboju.
Mam nadzieję, że jestem pierwszy, który o to pyta: Czy to prawa, że w ostrowieckiej galerii handlowej nie ma na ciebie rozmiarów ubrań? - Tak, jesteś pierwszy i bardzo się czepiłeś tego tematu. To prawda, ale to problem nie tylko mój, ale większości chłopaków ćwiczących na siłowni.
Już myślałem, że brak mi oryginalności. :) Maćku, gdybyś miał władzę ministra sportu, Mirosława Drzewieckiego, co zmieniłbyś w polskim sporcie? - Nie będę mówił, co by było gdyby. Jeżeli będę miał, będę zmieniał, póki co nie mam.
W takim razie, odpowiedz na bazie twoich doświadczeń. Co mogłoby być lepsze w systemie np. dofinansowań, bądź ukierunkowania na pewne dyscypliny sportu? - Sądzę, że powinien być swego rodzaju taryfikator. Mianowicie te dyscypliny, które przynoszą najwięcej sukcesów polskiemu sportowi, powinny być najbardziej nagradzane. A jak jest, każdy widzi. Poza sportem zawodowym myślę, że trzeba postawić na budowę większej ilości obiektów sportowych, i nie mówię tu tylko o boiskach do gry w piłkę nożną czy koszykówkę, ale trzeba poszerzać te horyzonty tak, aby młody człowiek miał większy wybór dyscyplin, w których mógłby spróbować swoich sił.
Życzymy tym młodym sportowcom przynajmniej choć trochę podobnych sił do twoich. Maćku, na koniec poruszymy najczęstszy temat rozmów przyszłorocznych maturzystów, czyli również twój. Matura. I standardowe dwa pytania: co zdajesz, gdzie lecisz? - Chciałbym zdawać wiedzę o społeczeństwie na poziomie rozszerzonym, oczywiście oprócz języka polskiego, angielskiego (również na poziomie rozszerzonym) i matematyki. Marzą mi się studia na AWF w Krakowie na kierunku fizjoterapia lub wychowanie fizyczne oraz resocjalizacja, bądź psychologia.
Z takim tytułem powinni witać cię w murach AWF-u równie gorąco, jak w twojej szkole w poprzednią środę. Maćku, dziękuję za wyczerpujące wypowiedzi i życzę dalszych sukcesów w sporcie, ale i powodzenia w życiu codziennym!
Również dziękuję za rozmowę. I korzystając z okazji, chciałbym podziękować firmom, które umożliwiły mi wyjazd na te zawody: Przedsiębiorstwo Usług Kolejowych "Train", Delko Otto, Unisped Service, Publima, Adax ZPH, Wólczanka Production 3. Dziękuje również starostwu powiatowemu w Ostrowcu Świętokrzyskim. Dziękuję także osobom, bez których nie byłbym tym, kim jestem teraz - dziękuję mamie - Monice Barańskiej, dziadkowi - Waldemarowi Barańskiemu, chrzestnemu - Krzysztofowi Barańskiemu oraz całej mojej rodzinie za wsparcie podczas tych przygotowań. Mojej dziewczynie Martynie, moim przyjaciołom Wiktorowi Królowi, Damianowi Denkowskiemu i Adrianowi Bajorowi. Trenerowi Grzegorzowi Kępie. Kolegom z klubu Black&White Ostrowiec Świętokrzyski, którzy pomagali mi w treningu i asekurowali mnie przy podejściach. Mojej klasie III A, pani wychowawczyni, nauczycielom i personelowi Liceum Ogólnokształcącego nr III im. Władysława Broniewskiego w Ostrowcu Świętokrzyskim oraz wszystkim tym, których nie wymieniłem, za co z góry przepraszam, a byli ze mną podczas tych przygotowań.
Przyszłoroczny maturzysta, Maciej Bańcer, na mistrzostwach w brazylijskiej miejscowości Ribeirao Preto uzyskał tytuł Mistrza Świata w trójboju siłowym! Pierwsze miejsce na podium zapewnił sobie podnosząc ciężar o łącznej wadze 760 kg!
Do Sao Paulo na Mistrzostwa Świata Juniorów i Subjuniorów w Trójboju Siłowym (IPF World Junior's & Subjunior's Championships) poleciało trzech reprezentantów Polski: Daniel Miller, Daniel Grabowski oraz Maciej Bańcer. Zarówno Grabowski, jak i Miller, uplasowali się w swojej kategorii na trzeciej pozycji. Jedynie Maciej, którego kariera sportowa zapowiada się niezwykle imponująco, zajął najwyższe miejsce na pudle.
Przypominamy, że trójbój siłowy składa się z trzech konkurencji: przysiad ze sztangą na barkach, wyciskanie sztangi leżąc oraz martwy ciąg (podnoszenie sztangi z ziemi do wyprostu ciała).
Zwycięzcą kategorii do 82,5 kg, w której startował Daniel Miller, został Rosjanin, Inzarkin Dmitry (wynik 862,5kg). Polakowi zabrakło do pierwszego miejsca zaledwie 5 kg, więc walka o złoty medal była zacięta. Z kolei Daniel Grabowski, który brał udział w zawodach w kat. +125kg podniósł 999 kg. W tej grupie najlepszym okazał się Andrey Konovalov z Rosji, który uzyskał wynik 1065 kg. Drugą lokatę zajął Ukrainiec, Volodymyr Svistunov, z wynikiem 1000 kg. Obaj reprezentacji Polski startowali jako juniorzy.
Półtora roku temu, kiedy pisaliśmy o pierwszych sukcesach Macieja, rezultat, który dał mu wtedy wicemistrzostwo Polski wynosił 555 kg. W ciągu tych wszystkich miesięcy Maciek podejmował mordercze zmagania ze swoim ciałem, by dzięki ciężkim treningom uzyskać w niedzielę w Ribeirao Preto wynik o 205 kg lepszy. Na drugim miejscu w kategorii do 125 kg uplasował się Trevino Joe ze Stanów Zjednoczonych z wynikiem 715 kg. Trzeci był Guapulema Carlos z Ekwadoru z rezultatem 520 kg.
Wartym odnotowania jest fakt, że pieniądze na wyjazd Maciek musiał zdobyć sam. Z pomocą wyszły ostrowieckie firmy, które ochoczo wspomogły finansowo naszego Mistrza. Bardzo cenną pomoc ofiarowała hurtownia mięs "Publima", która miesięcznie przekazywała Maćkowi ponad 10 kg drobiu i innych przetworów mięsnych, jakże ważnych dla wysokobiałkowej diety. Kiedy tylko Maciek wróci z Brazylii, wiadomości24.pl postarają się przeprowadzić wywiad z Mistrzem Świata w Trójboju Siłowym w kat. do 125 kg.
Od wczoraj trwa rozbiórka służącej przez ponad pół wieku ostrowieckiej pływalni i trochę młodszej hali sportowej. Na tym miejscu stanie nowoczesny obiekt sportowy, którego koszt budowy opiewa na 55 mln złotych.
Słowa Spółki Ekstraklasy S.A. zachęcające do budowania stadionów w swoich miastach jak najbardziej trafiły do serc działaczy ostrowieckiego KSZO i radnych miasta Ostrowca. Od 16 czerwca 2009 roku trwa budowa nowoczesnej hali widowiskowo-sportowej przy ul. Świętokrzyskiej 11 w Ostrowcu Świętokrzyskim.
Pływalnia w Ostrowcu została zbudowana w 1954 roku i przez kilkadziesiąt lat była dumą tego miasta. Tętniła życiem aż do lat 80. Od tamtego czasu z roku na rok jej popularność słabła. Pojawił się grzyb, a miasto nie potrafiło wygospodarować kapitału na remont obiektu. Po wybudowaniu nowoczesnej pływalni "Rawszczyzna" w innym miejscu, pojawił się pomysł przebudowy obiektu na nowoczesną halę sportową. W tym roku wreszcie ziści się marzenie ostrowczan o obiekcie sportowym, na którym będą mogły być rozgrywane mecze reprezentacji Polski w siatkówce, koszykówce czy piłce ręcznej. Hala będzie mogła pomieścić nawet do 3 tys. widzów.
Do rozbiórki przeznaczono również obecną halę sportową, wybudowaną w roku 1964, która służyła ostrowieckim sportowcom do dziś. Dla kibiców z tym miejscem wiążą się liczne wspomnienia, a więc gdy zburzenie budynków należących do klubu sportowego o 80-letniej historii doszło do skutku, wielu z nich poczuło żal. "Pamiętam kasy klubowe w małych okienkach właśnie pod łukami po prawej stronie, pamiętam ten niewielki lokal po lewej stronie, pamiętam ligowe mecze bokserskie w hali KSZO, pamiętam mecze siatkarek jeszcze w 3. lidze, pamiętam jeszcze, gdy basen był czynny, pamiętam jak uczestniczyłem w treningach trampkarzy, gdy trenowaliśmy na hali. Wszystko to w najbliższym czasie będzie wspomnieniem... - komentuje na forum kibiców KSZO Ostrowiec internauta o nicku Strielok.
Przetarg na budowę nowej hali widowiskowo-sportowej o wartości 55 mln zł wygrała krakowska firma „Budimex – Dromex”. Projekt został sporządzony w Pracowni Projektowej Janusza Pachowskiego.
Wybory do Parlamentu Europejskiego zbliżają się wielkimi krokami. 7 czerwca 375 milionów Europejczyków będzie miało szansę wybrać 736 posłów, którzy będą reprezentować ich kraj. Czy to, jakiego kandydata wybierzemy, ma jakieś znaczenie?
7 czerwca każdy pełnoletni „obywatel Europy” będzie miał szansę oddać głos na swojego reprezentanta w Parlamencie Europejskim. Zanim wrzucisz swój głos do urny, dowiedz się kilku ważnych informacji, o których mało się mówi w okresie przedwyborczym.
Nie waż się krytykować PE!
Niezgodności to jedno z najłagodniejszych słów na określenie procederu, jaki starają się nagłośnić dziennikarze niemieckiej telewizji RTL. W szeregach posłów Parlamentu Europejskiego istnieje bowiem pewien zwyczaj podpisywania listy obecności już o siódmej rano, a następnie szybkie ulotnienie się razem z bagażami z siedziby parlamentu. Wszystko po to, aby dostać 284 euro diety za dzień pracy. Co gorsza, uczestniczy w tym jeden z polskich posłów (czy na pewno tylko jeden?) w parlamencie, Tadeusz Zwiefka (widoczny w 3. minucie). Zobacz reportaż:
Do tej pory każdy, kto próbował w jakiś sposób krytykować ten proceder lub też inne niezgodności w PE, był piętnowany przez ogół europosłów i ich prawników w celu zaprzestania podobnych działań. Pierwszym posłem, który odważył się powiedzieć publicznie o pewnych nieprawidłowościach był Paul van Buitenen, holenderski eurodeputowany. Opublikował on na swojej stronie internetowej (obecnie strona została usunięta) raport, w którym przedstawił wszelkie niezgodne z prawem działania parlamentarzystów. Skrytykował w nim między innymi proceder pobierania wynagrodzenia dla asystentów parlamentarzystów, którzy… nie istnieli. Po tym wydarzeniu Paul van Buitenen dostał przydomek whistle-blower, czyli donosiciel.
Kilka miesięcy temu odezwały się kolejne głosy sprzeciwu co do polityki PE, bowiem rocznie z powodu nagminnych zmian miejsca posiedzeń (na zmianę Strasburg, Bruksela) z budżetu wylatuje 200 mln euro. Dla porównania: na program międzynarodowych wymian uczniowskich Socrates Comenius wydano w 2008 roku 46 mln euro.
Miesiąc temu doszło nawet do zamknięcia strony Parlorama.eu, na której twórca publikował subiektywny ranking wszystkich posłów parlamentu (w rankingu tym najwyżej z przedstawicieli Polski został oceniony Ryszard Czarnecki, najniżej Krzysztof Hołowczyc). Na szczęście tydzień temu strona została odblokowana.
"Niech żyje zjednoczona Europa!"
17 maja w sieci pojawił się zapis z przypadkowo znalezionej kasety. Niestety trudno jest nam sprawdzić prawdziwość tych informacji, jednak historia uzyskania taśmy została dość dokładnie opisana, w każdym razie proszę o przymrużenie oka.
Uczestnikami rozmowy mieli być czołowi politycy Unii Europejskiej, którzy nieoficjalnie debatują o sprawach, które dość mocno dotyczą naszego kraju. Są to m.in.: Alan Thomas - ambasador Austrii przy UE, Pierre Sellal - ambasador Francji przy UE, Władimir Czyżow - ambasador Federacji Rosyjskiej. Padają takie wymiany zdań: "Głos II: Ale ta „nowa” Unia nie nadąża. Oni nie wiedzą, że teraz jest silny, stabilny trójkąt: my, Unia, Moskwa i Waszyngton. Głos I: No, nie wszyscy. Węgrzy rozumieją, Słowacy zrozumieli, polski premier też już grzeczny".
Cała rozmowa jest dość długa, można ją streścić jednym zdaniem: czołowi politycy świata wciąż bawią się i decydują o sprawach mniej znaczących krajów, którym niewątpliwie jesteśmy. Najlepiej podkreśla to ironiczne zakończenie rozmowy przez jednego z jej uczestników: "No to przejdźmy, Panowie, do salonu, zapraszam na kawę, zapraszam na rosyjski koniak, na szkocką whisky, na grecką Metaxę. Niech żyje zjednoczona Europa! (śmiech, zapis się urywa)".
Jak można myśleć, że to, czy wybierzemy do Parlamentu Europejskiego pięćdziesięciu czy nawet stu polskich reprezentantów, ma dla nas jakieś znaczenie, jeżeli w sieci pojawiają się takie informacje?
Do tej pory głos eurodeputowanych rozchodził się gdzieś po kątach, jednak podczas nadchodzącej kadencji znaczenie PE ma zostać zwiększone. Między innymi parlament ma zacząć wybierać przewodniczącego Komisji Europejskiej. Do tej pory PE jedynie zatwierdzał członków komisji. Może dzięki temu układ sił w UE zmieni się na tyle, aby stanowisko krajów środkowej i wschodniej Europy nie było lekceważone.
Kasa, kasa, dajcie kasę!
Teraz możecie oczy otworzyć szerzej, bowiem przedstawione informacje są jak najbardziej prawdziwe. W Polsce powszechna jest opinia, że politycy pchają się do Parlamentu Europejskiego niczym do koryta. W tym roku kampanie informacyjne oraz wyborcze są zdecydowanie bardziej wzmożone niż cztery lata temu. Nic dziwnego. Wynagrodzenia europosłów nadchodzącej kadencji mają zostać ujednolicone – do tej pory starano się, aby były one podobne do zarobków posłów w danym kraju. Przedstawiciel każdego z krajów członkowskich dostanie teraz miesięcznie 7 665 euro uposażenia brutto (ponad 36 tys. zł). Dla polskich europarlamentarzystów oznacza to podwyżkę o 350 proc.! Nie myślcie jednak, że reprezentanci takich krajów jak Niemcy czy Włochy, którzy zarabiali bagatela 13 tys. euro, tak szybko stracą prawie połowę pensji. Przez pierwsze miesiące będą oni dostawali wynagrodzenie w dotychczasowej wysokości.
Zgodnie z wyliczeniami dziennikarzy Money.pl, mimo że w tej kadencji dla Polski przygotowano w parlamencie 50 foteli, o cztery mniej niż w poprzedniej kadencji, podwyżki spowodowały, iż wydatki na przedstawicieli Polski w PE wzrosną o 14 mln euro i wyniosą 44,2 mln euro. To i tak kropla w morzu wydatków na zarobki wszystkich parlamentarzystów, którzy po kończącej się niedługo kadencji wykosztowali nas w sumie na 1,5 miliarda euro. Trudno sobie wyobrazić tą kwotę. Jeszcze trudniej wyobrazić sobie całkowite wydatki Unii Europejskiej, gdyż 1,5 miliarda stanowi niecały 1 proc. budżetu.
Panie pośle, dlaczego Pan kandydujesz?
Gdyby ktokolwiek z posłów miał odpowiedzieć na to pytanie, zapewne nie wspomniałby o pieniądzach, jakie uzyskuje z tego tytułu. A już na pewno nie wspomniałby o szmuglach, jakie wyprawiają w parlamencie, o których mowa była na wstępie. Jak już wspomniano wyżej, do tej pory zarobki były różne w zależności od zarobków posłów z danego kraju. Poseł oprócz podstawowej pensji dostaje wynagrodzenie za każdy dzień (284 euro) spędzony w siedzibie parlamentu.
Średnio miesięcznie takich dni jest dwanaście, co daje dodatkowe 3,5 tys. euro. Każdy z posłów dostaje co miesiąc zwrot kosztów podróży, który może wynieść nawet 4 tys. euro. Dodatkowo parlamentarzyści uzyskują kolejne 4 tys. euro na miesiąc na prowadzenie biura. Dostają również świadczenie z powodu rozłąki z krajem w wysokości 16 proc. podstawowej pensji. Z niewiadomych przyczyn współmałżonek także otrzymuje wypłatę – 2 proc. podstawowej pensji, a także 220 euro miesięcznie na każde dziecko. Powtórzę więc znów - nic dziwnego, że się pchają.
Jak powyższe zarobki i liczne świadczenia mają się do wyniku najnowszego sondażu CBOS, w którym 41 proc. Polaków twierdzi, że polscy europosłowie "tak naprawdę niewiele robią w parlamencie"?
Pustki w sejmie już dziś
W wyborach do Parlamentu Europejskiego weźmie udział 1306 kandydatów (zobacz dokładne statystyki). Osiemdziesięciu z nich zasiada na co dzień w polskim sejmie. Oczywistym jest, że w czasie, gdy będą prowadzić kampanię wyborczą nie zasiądą w sejmowych ławach (TUTAJ przeczytasz więcej nt. temat). Niestety, jak informuje Kancelaria Sejmu: „Nie istnieją żadne regulacje prawne, które nakazywałyby posłowi wzięcie urlopu na czas kampanii wyborczej”. Sejm będzie świecił pustkami, a wynagrodzenia i tak będą normalnie wypłacane.
W grupie kandydujących znajduje się również kierownictwo wielu komisji sejmowych. W najczarniejszych scenariuszach może stać się tak, że większość tych, którzy dostaną się do europarlamentu, będą obecnymi posłami. W takiej sytuacji ich miejsce zastąpią następni w kolejności na listach wyborczych do Sejmu. Może dojść do podobnych, komicznych sytuacji, co cztery lata temu, kiedy to do Sejmu dostał się z zaledwie dwoma tys. głosów Sławomir Nowak. Jeżeli Zbigniew Ziobro dostanie się do europarlamentu, zapewni on miejsce w Sejmie Zbysławowi Owczarskiemu, który w wyborach w 2007 roku zdobył tysiąc razy mniej głosów niż Ziobro!
Populizm dla elektoratu
W celu poprawienia frekwencji wyborczej, która w poprzednich wyborach wyniosła zaledwie 21 proc. (mniej miała tylko Słowacja – 17 procent, śr. europejska wyniosła 47 proc.), partie wpisują na swoje listy wyborcze, oprócz dotychczasowych eurodeputowanych, także znane postacie świata sportu i show biznesu. Do europarlamentu kandyduje m.in. siatkarka Małgorzata Niemczyk (Partia Kobiet), Mistrzyni Świata w karate Marta Niewczas (SLD), Włodzimierz Smolarek (centrolewica) czy pisarka Manuela Gretkowska. Swoistym urozmaiceniem list wyborczych jest jedyny czarnoskóry kandydat, Patryk Kibangou z Kongo, reprezentujący SLD na Dolnym Śląsku.
Wzmożoną kampanię zachęcającą do głosowania prowadzi również sam Parlament Europejski, który na ten cel wydał już 18 milionów euro, przeznaczając je na liczne billboardy, „punkty widzenia” (punkty, w których można nagrać jakąś wiadomość dla danego posła), spoty radiowe i telewizyjne, promocja na licznych stronach internetowych w 22 językach. Parlament Europejski założył nawet konta w serwisach społecznościowych: YouTube, Facebook, Flickr oraz My Space.
Zapraszam wszystkich do odsłuchania reportażu z turnieju Counter Strike'a w Ostrowcu Świętokrzyskim. Co prawda odbył się on ponad miesiąc temu, ale dopiero teraz udało mi się uzyskać nagranie prosto z anteny. Reportaż został wyemitowany w program eLO GRAM w młodzieżowej stacji internetowej eLO RMF. Więcej o imprezie przeczytasz TUTAJ.
Od 20 do 30 kwietnia 2009 r. wraz z kumplami z liceum przebywaliśmy we Francji na międzynarodowej wymianie artystycznej. Posłuchaj reportażu mojego autorstwa, który został wyemitowany 14 maja w programie "Tu byłem" w internetowej stacji eLO RMF. Kliknij w obrazek:
Szachtar Donieck wygrał z Werderem Brema, po dogrywce 2:1. Drużyna Mariusza Lewandowskiego została historycznym zwycięzcą, bowiem finał Pucharu UEFA został rozegrany po raz ostatni.
Ostatni finał Pucharu UEFA przejdzie do historii nie tylko dlatego, że jest ostatni. Mecz bowiem zaczął się o 21.45 (czasu lokalnego) i zakończył się następnego dnia po północy. Do tej pory zdarzyło się tak tylko 2 razy.
Zarówno dla Werderu Brema i Szachtaru Donieck dzisiejszy występ był pierwszym w finale tych rozgrywek. Pierwszym i ostatnim. Na stadionie zasiadł komplet widzów - 53 tysiące kibiców. Z Niemiec i Ukrainy przybyło łącznie 12 tys. kibiców.
Pierwszą bramkę meczu strzelił 25. minucie Adriano, który technicznym strzałem przelobował bramkarza Werderu. Radość kibiców z Ukrainy nie trwała jednak długo, ponieważ dziewięć minut później Nalda strzelił bramkę na remis. Bardzo dobrze w szeregach Szachtaru spisuje się Polak, Mariusz Lewandowski, który w 40. minucie oddał groźny strzał na bramkę Werderu. Górą był jednak, bramkarz Werderu Brema, Tim Wiese.
Druga połowa już nie była tak dynamiczna jak pierwsza. Tempo spadło i żadna z drużyn nie zdobyła bramki, choć sytuacji strzeleckich było dużo. W regulaminowym czasie gry padł remis.
Po krótkiej przerwie rozpoczęła się dogrywka. Już na samym początku do szaleńczego ataku rzucili się piłkarze Szachtaru, co zaowocowało bramką, która przechyliła szalę zwycięstwa na korzyść drużyny z Ukrainy. Autorem dającej zwycięstwo bramki został Jadson, który skorzystał z sytuacji, że był niepilnowany w polu karnym Werderu i pokonał Tima Wiese'a. Jeszcze w 119. minucie nie została uznana bramka dla Werderu. Arbiter spotkania uznał, że Claudio Pizzaro faulował w polu karnym. Ostatnim, historycznym zwycięzcą Pucharu UEFA został Szachtar Donieck.
Minęło już kilka dni od powrotu z Francji, ale dopiero niedawno zebrałem się i dodałem galerię zdjęć do serwisu internetowego wiadomości24.pl. Zapraszam was do obejrzenia zdjęć z francuskiego miasta Annecy.
Annecy znajduje się na południowym wschodzie Francji. Jest stolicą departamentu Górna Sabaudia. Dzięki licznym kanałom nazwana została alpejską Wenecją. Po pobycie w tym mieście stwierdzam: nie! To Wenecja jest włoskim Annecy. Przekonajcie się sami!
2 kwietnia miał miejsce Dzień Przedsiębiorczości, w którym dwoje młodych pasjonatów odwiedziło redakcję Telkonetu - lokalnej telewizji kablowej, a także sami zrobili swój reportaż. Zapraszam do obejrzenia reportażu z moim udziałem.
Po ostatnim zwycięskim sparingu z rezerwami Stali Mielec nadszedł czas na kolejny mecz kontrolny. Tym razem zespół KSZO podejmować będzie we własnej hali rezerwy najlepszego w tej chwili w Polsce zespołu - Vive Kielce.
Zespół szczypiornistów KSZO Ostrowiec pod koniec ubiegłego roku został reaktywowany. Jest to młoda ekipa, która do tej pory ma na koncie tylko mecze sparingowe. Do powstania klubu przyczyniło się dwudziestu entuzjastów tejże dyscypliny, na czele z Tomaszem Chmielewskim, nauczycielem wychowania fizycznego z Zespołu Szkół nr 2 w Ostrowcu, oraz Tomaszem Radowieckim, grającym trenerem zespołu. Formalnie nowa sekcja rozpoczęła działalność w strukturach ostrowieckiego klubu od 1 października 2008 roku.
Już miesiąc po założeniu klubu odbył się pierwszy sparing z Sokół Końskie. Po ponad pół roku wzmożonych treningów i licznych sparingach (m.in. z: Sokół Końskie, Delta Radom - 2 razy, Stal Mielec, Polonica Kielce oraz dwukrotnie z młodzieżową reprezentacją woj. świętokrzyskiego) zespół się zgrywa i zdobywa doświadczenie. Dotychczasowy udokumentowany sukces to 3. miejsce w Turnieju o Puchar Burmistrza Miasta i Gminy Końskie. Priorytetem klubu jest obecnie jak najlepsze przygotowanie się do startu w lidze, w której rozpoczną swoje występy już tej jesieni.
Zespół szczypiornistów KSZO Ostrowiec składa się zarówno z doświadczonych graczy, którzy mają na swoim koncie występy w ligowych rozgrywkach, jak również młodych zawodników, którzy rozpoczynają swoją przygodę z piłką ręczną pod czujnym okiem bardziej ogranych, starszych kolegów z drużyny.
Po ostatnim meczu z rezerwami Stali Mielec, która uległa drużynie z Ostrowca 37 do 33, nadszedł czas na drużynę rezerw, uplasowanej najwyżej w tabeli I ligi, Vive Kielce. Spotkanie odbędzie się w najbliższą środę o godz. 19 w hali Zespołu Szkół nr 2 (popularna "Budowlanka") w Ostrowcu Świętokrzyskim.
W ostatnim sparingu z rezerwami Stali, KSZO zagrało w składzie: Tomasz Chmielewski, Tomasz Radowiecki, Sławomir Kuc, Karol Szewczyk, Karol Pałkiewicz, Paweł Mirecki, Sławomir Suska, Emil Szczych, Adam Gajewski, Sebastian Szczych, Maciej Cukierski, Radosław Rogaliński, Paweł Ślusarczyk, Bartek Serwin, Bartek Wojdan.
13 kwietnia o godz. 18, francuska grupa teatralna wystąpi w Ostrowcu Św., w ramach artystycznej wymiany francusko-polskiej organizowanej przez Liceum Ogólnokształcące nr III im. Wł. Broniewskiego.
Autorami spektaklu teatralnego, który odbędzie się w sali widowiskowej kina "Etiuda" w Ostrowcu, jest francuskie Stowarzyszenie Przyjaciół Muzyki i Teatru w Albertville. Młodzi francuscy aktorzy (od 13. do 17. roku życia) przedstawią spektakl pod tytułem "Pod prąd. 5 twarzy Antygony" (z franc. Vent Debout. 5 visages d’Antigone).
"Pięć twarzy Antygony" to opowieść o losach pięciu niezwykłych kobiet, które miały istotny wpływ na swoją epokę. Françoise Giroud (dziennikarka, obrończyni praw kobiet), Simone de Beauvoir (pisarka), Lucie Aubrac (jedna z założycieli francuskiego ruchu oporu), Sonia Rykiel (kreatorka mody) oraz anonimowa bohaterka I wojny światowej to prawdziwe „Antygony” XX wieku – kobiety niepokonane, które mimo wielu przeciwności losu, skutecznie walczyły o równe prawa kobiet i mężczyzn oraz o zmianę wizerunku kobiety w społeczeństwie.
Reżyserem spektaklu jest Oliver Quenard, zaś oprawą muzyczną zajęli się Christiane Tartarat i Nicolas Dornier. Libretto - Claude Bouverresse. Wstęp na przedstawienie jest darmowy.
Młodzi Francuzi przyjadą do Polski na pięć dni, podczas których przedstawią spektakl, zwiedzą Kraków oraz Kurozwęki. Kontynuacją tematu równouprawnień kobiet i mężczyzn będzie debata polsko-francuska na temat miejsca kobiety we współczesnym świecie. Grupa francuskiej młodzieży wyjeżdża z Polski 16 kwietnia, a młodzież z ostrowieckiego liceum wyjedzie do Francji ze swoim przedstawieniem już 20 kwietnia.
Po ponad pięciu latach działania, dziś, po godzinie 18, popularna strona internetowa bash.org.pl została zamknięta. Jak się szybko okazało zamknięcie było spowodowane przenosinami serwisu i... dobrym humorem twórców.
Strona Bash.org.pl to odpowiednik amerykańskiej strony Bash.org. Na stronie tej zamieszczone są śmieszne cytaty, niebanalne rozmowy i opisy przekomicznych sytuacji. Pierwszy cytat pojawił się na popularnym Bash'u 15 sierpnia 2004 roku. Datę ta uznaje się za początek istnienia strony. Przez pięć lat serwis zyskał rzesze fanów. Dzisiaj zakończył swoje istnienie. I po dwóch godzinach... wrócił w czeluści internetu z nowym oprogramowaniem i nowym adresem: beta.bash.org.pl
Na dzień dzisiejszy do bazy serwisu przyjęto zaledwie 1,4 proc. nadesłanych przez internautów cytatów, co niewątpliwie stanowi o jakości serwisu. Według danych Alexa Internet z 14 kwietnia 2008, bash.org.pl był na 73. pozycji najchętniej odwiedzanych stron w Polsce.
Jak informują twórcy serwisu zamknięcie było spowodowane "przenosinami serwisu, aktualizacją oprogramowania a także naszym dobrym humorem dzisiejszego dnia."
Czy Polki przekonają się do innowacyjnego produktu, który ma ułatwić wizytę w publicznej toalecie? Czy przyjmie się nietypowy produkt?
Paweł Stania, 27-letni absolwent Politechniki Opolskiej, promuje w Polsce nowy produkt pod nazwą Urinelle. - Od znajomego dostałem link do tzw. "śmiesznego filmiku". Nie potraktowałem jej jednak jako dowcip - mówi Stania. Paweł chce zostać milionerem i swoje zmagania opisuje na blogu. - Ideą założenia bloga było przedstawienie swoich pomysłów światu. To miało dać mi motywację oraz rzetelną krytykę, co warto robić, a co nie - wyjaśnia.
Urinelle (zobacz aukcje na allegro) to produkt z Holandii - jednorazowe lejki umożliwiające każdej kobiecie oddawanie moczu w pozycji stojącej, co najbardziej przydaje się w publicznych toaletach.
Zmienia on przyzwyczajenia kobiet. - W pierwszej chwili wywołuje śmiech i jest tematem żartów, ale po zastanowieniu, każda dziewczyna pomyśli: "Kurcze, coś w tym jest!", bo pewnie nieraz zdarzyło jej się z obrzydzeniem patrzeć na brudną toaletę - mówi 18-letnia Luiza z Ostrowca Świętokrzyskiego. - Koleżanki po powrocie z krajów, które nie grzeszą czystością idą do ginekologa, by się przebadać. Więc może lepiej się przełamać? - zastanawia się Beata z Suwałk.
Pięć zespołów, tysiące fanów, morze piwa i niezapomniane przeżycie – jednym słowem „Skarfest”. Pomimo że minęło już dwa lata, „Skarfest” nadal jest koncertem „naj” w mojej skromnej muzycznej kartotece.
Z Ostrowca Świętokrzyskiego jedyne połączenie kolejowe prowadzi do Skarżyska-Kamiennej.Właśnie do tej miejscowości 1 września 2007 roku zjechali się entuzjaści muzyki z całej Polski. Kusząca cena biletów i niezwykle interesująca obsada zespołów (5 x H = Hurt, Happysad, Hey, Hunter, Habakuk) spowodowały, że na koncert ten wybrałem się również ja, a ze mną chmara znajomych. Po króciutkiej podróży szynobusem, a później pieszo, dotarliśmy przed stadion piłkarski „Staru” Starachowice. Musieliśmy jednak sporo poczekać, aż nadejdzie godzina wpuszczania osób na jego teren. Czas ten niektórzy wykorzystali na porządne dotlenienie się, inni na jeszcze porządniejsze uzupełnienie braków napojów.
Wreszcie wcisnęliśmy się na stadion. Na pierwszy ogień poszedł zespół Hurt. Nie trzeba było nikogo zachęcać do zabawy, przecież po to tutaj jesteśmy! Było trochę przed godziną piętnastą (sic!), kiedy przed sceną tańczyło już jakieś półtora tysiąca osób. Po Hurcie nadszedł czas na kapelę, dzięki której ta cała impreza miała miejsce – Happysad. Oni również zagrali półtoragodzinny koncert. Kto zna ten zespół, ten wie, że nie jest łatwo tańczyć przy ich muzyce, ale za to teksty łatwo wpadają w ucho! Nadszedł czas na reggae w wykonaniu Habakuka. Ekipa przekazała wszystkim słuchającym porządnego kopa pozytywnej energii. Dopiero teraz zauważyliśmy, że piaskowe podłoże, na którym wywijaliśmy, nie jest dobre do tańca. Gdy w rytmach reggae masa ludzi zaczęła tańczyć, w powietrze wzniósł się piaskowy pył. W tym tumulcie spocone ciała tańczących pokrył piach. Zabawa jednak nie została w żadnym momencie przerwana, a nawet bawiono się jeszcze energicznej. Na scenie bowiem pojawił się Hunter ze swoim mocnym brzmieniem.
Zrobiło się ciemnej i już nikt nie zwracał uwagi na to, czy ubranie jest czyste czy nie. Dodatkowo zapadający właśnie mrok w połączeniu z grą świateł pochodzących ze sceny dodał klimatu wydarzeniu. Kolejne osoby pływały na falach uniesionych w górę rąk. Kasia Nosowska ze swoim zespołem na zakończenie ostudziła zapały fanów, którzy wyglądali na zupełnie niestrudzonych. Energiczny taniec przerodził się w spokojne falowanie, które momentami mieniło się płomieniami zapalniczek.
Na „Skarfest” w 2007 roku zaproszone zostały zespoły, które reprezentowały przeróżne gatunki muzyczne, co wiązało się również z tym, że przybyli przeróżni ludzie. Obyło się jednak bez żadnych ekscesów. Pomimo że ochroniarzy było bardzo niewielu, utrzymanie w ryzach rzeszy fanów nie wydawało się jakimś trudnym zadaniem. Wydarzenie to jest przykładem, jak bardzo muzyka potrafi łagodzić negatywne zachowania, tak, aby wypite piwo nie uderzyło za mocno do głowy.
”Skarfest” jest pod wieloma względami uplasowany najwyżej na mojej koncertowej liście. Co prawda nie jest ona wielostronicowa, ale jakieś doświadczenie jest. Tak jak organizatorzy promowali koncert skrótowym hasłem „5 x H”, ja pokuszę się o hasło „5 x Naj”. Koncert w Skarżysku jest bowiem najdłuższym, na jakim byłem – osiem godzin zabawy non-stop, na koncercie tym usłyszałem najwięcej, bo aż pięć zespołów. Jest to również koncert, który zebrał najliczniejszą grupę fanów, jaką widziałem. Najlepsza muzyka, połączona z piątym „naj”, czyli spotykaniem z najlepszymi znajomi!
Kolejna gafa. Tym razem na plakacie informującym o pokazie filmu "W imię honoru", który będzie wyświetlany w ramach projektu "Patrz i zmieniaj" w jednym z ostrowieckich liceów. Zobacz, co gwarantuje organizator pokazu...
"Możemy dziś wyróżnić trzy grupy podmiotów newsowych w internecie: słonie - czyli wydalające z siebie treść na masową skalę wydawnictwa i ich strony internetowe, hieny - portale, które przełkną wszystko i pasożyty - agregatory." - napisał Paweł Nowacki, redaktor naczelny serwisu wiadomości24.pl. Twierdzi on, że portale takie jak onet.pl, wp.pl czy agregatory typu wykop.pl to hieny i pasożyty.
Potrzebny nam jest jeden, przełomowy proces sądowy, który zakończyłby się pozytywnie dla oskarżającego o kradzież, a najczęściej są to gazety. To na nich hieny i pasożyty zarabiają potężną kasę, a wszystko za sprawą kopiowania artykułów pojawiających się pierwotnie w prasie. Rzadko kiedy pytają, czy mogą, biorą, jakby im się to należało.
Kradzież w internecie jest jednym z wielu przyczynków do spadku sprzedaży gazet, a co za tym idzie likwidacji kolejnych oddziałów regionalnych. Dla przykładu w ostatni piątek gazeta "Polska The Times" wycofała kolportaż gazety z aż ośmiu województw.
"Proszę usunąć każdego poranka ze stron informacyjnych Onetu, WP, czy Interii wszystko co jest „zlizywaniem” treści po gazetach (w tym doniesienia PAP!), a będzie widać skalę zjawiska." - pisze dalej w swoim tekście Paweł Nowacki, który możesz w całości przeczytać TUTAJ.
W woj. świętokrzyskim kończą się ferie, które praktycznie w całości spędziłem na warsztatach dziennikarskich w Warszawie. Od 15 do 22 lutego uczestniczyłem w warsztatach organizowanych przez fundację Nowe Media, a w dniach 26 i 27 lutego w szkoleniu przygotowanym przez Instytut Dziennikarstwa Polskapresse i redakcję Wiadomości24.pl.
Wyjazd na jedne i drugie warsztaty był dla mnie niespodzianką. Postanowiłem, że wyciągnę z nich jak najwięcej, by kolejne moje teksty były po prostu lepsze.
"Niebieskie migdały"
Warsztaty zaaranżowane przez fundację " Nowe Media" trwały prawie osiem dni. Uczestnikami było dwadzieścia pięć osób z całej Polski oraz dwie osoby z Białorusi - gimnazjaliści i licealiści, tworzący w swoich szkołach gazetki. Zajęcia dziennikarskie prowadziło trzech animatorów - Bianka Jaworska, Marcin Grudzień i Hanna Sawicka. Pierwsze dwie osoby jakieś doświadczenie dziennikarskie mają, lecz na pewno nie potrafiły przekazać wiedzy potrzebnej do wykonywania tego zawodu. Hanna Sawicka, która występowała jedynie w roli asystentki, mówiła ciekawiej i rezolutniej. Uczestnicy warsztatów często skupiali się na fascynacji Bianki Jaworskiej kolorem błękitnym, niż na wyciąganiu wiedzy od animatorów, którzy jakby nie za bardzo chcieli ją przekazać. - Nie przekazałem wszystkiego, co chciałem, na temat poszczególnych gatunków dziennikarskich – mówi Marcin Grudzień. - Gdybym chciał powiedzieć na przykład o wywiadzie, ucierpiałby na tym program rozrywkowy, poza tym skupiamy się na tworzeniu gazetek.
Pozytywnym akcentem tych warsztatów były wyjścia na miasto: widok z PKiN, wizyta w Muzeum Powstania Warszawskiego, basen, spektakl "Romeo i Julia" w teatrze Buffo, a także spotkania z dziennikarzami i wizyty w redakcjach. Zdarzało się, że młodzi adepci dziennikarstwa zamiast pisać w swoich tekstach o tych wszystkich rozrywkach, oceniali i krytykowali sposób prowadzenia i organizację warsztatów.
"Od jednej z prowadzących zajęcia dowiedziałem się, że lubi kolor niebieski, od drugiej, że przyjechała prosto z Moskwy. Zabrakło natomiast informacji na temat poprawnego pisania newsów, recenzji i przeprowadzania wywiadów. To nie jest warsztat dziennikarski, a ktoś tę wiedzę musi przekazywać" - napisał w swoim tekście pt. "Niebieskie migdały" Michał Olszak, 17-letni licealista z Pyskowic.
Dziennikarski warsztat w dwa dni
Markowi Chylińskiemu, Andrzejowi Piechockiemu, Pawłowi Nowackiemu oraz Tomaszowi Kowalskiemu wystarczyły zaledwie dwa dni, aby przekazać zdecydowanie więcej informacji od animatorów zatrudnionych przez "Nowe Media". Plan warsztatów został zrealizowany. Trzynastu dziennikarzy obywatelskich z całej Polski dowiedziało się wiele na temat struktur w redakcjach, poznali nowe terminy z żargonu dziennikarskiego. Obieg materiału przed publikacją nie jest im już obcy, poznali prawo prasowe i autorskie, a także nowe projekty zmieniające prawo prasowe w Polsce. Jak napisał Tomek Kowalski w tekście podsumowującym warsztaty, tematów było w huk! Nie sposób tego wszystkiego wymienić.
Prowadzący warsztaty to doświadczeni dziennikarze, którzy wiedzieli o czym mówili, a przede wszystkim potrafili przekazać wiedzę w ciekawy sposób. Często padało pytanie: "A co pan/pani o tym sądzi?", co sprawiało, że nie dało się nie uczestniczyć w rozmowie na dany temat.
Wszyscy wrócili do swoich domów z bagażem pełnym wiedzy i nowych, cennych znajomości. - Jestem bardzo zafascynowany warsztatami, bo mogłem dowiedzieć się, jak wygląda mikroświat redakcji. Bardzo podobały mi się wykłady Marka Chylińskiego o prawie prasowym oraz z dużą chęcią słuchałem Andrzeja Piechockiego, który mówił o tym, jak powinien wyglądać prawdziwy news. Uczulał również na co uważać. Po tym szkoleniu mogę jedynie powiedzieć, że zawód dziennikarza nie jest taki piękny, jak się wszystkim wydaje. Niesie on ze sobą spore ryzyko, nawet dla profesjonalistów - ocenia warsztaty Piotr Panfil z Kutna.
Przeróżne napisy spotykałem, ale tak innowacyjnego jeszcze nie. Napis poniżej został "namalowany" na samochodzie na jednej z warszawskich ulic. Miłego dnia!
Wystarczyło pięć miesięcy pracy, aby wpadł w rutynę, a wigor przestał się objawiać. Przynajmniej w pracy. Już nie cieszy ona tak, jak na początku. Teraz często narzeka i z pewnością nie czuje się spełniony zawodowo.
Marek jest ochroniarzem w przejściu między Placem Zamkowym a Aleją Solidarności. Ten młody człowiek codziennie przychodzi do pracy o tej samej porze. Od siódmej do piętnastej, od siódmej do piętnastej. Wykonuje te same obowiązki – pilnuje, aby z windy korzystali tylko Ci, dla których jest przeznaczona. Nie boi się nawrzeszczeć, gdy dzieci urządzają sobie głupie przejażdżki i wchodzą po schodach prowadzących w dół. Całe szczęście, że w miejscu pracy, w przeciwieństwie do sytuacji za oknem, nie jest tak zimno. Czerwone ściany przejścia rozgrzewają. Ludzie nanoszą błoto, które co chwilę od niechcenia zgarnia pani wielką szczotą. Można przytulić się do kaloryfera i jednym okiem czytać gazetę a drugim bacznie obserwować korzystających ze schodów i windy. Czytanie gazety to jedyne ciekawe zajęcie Marka, jakie może sobie zorganizować. Czasem używa gazet do markowania dłubania w nosie czy uszach. Często mu się to nie udaje.
Marek na co dzień widzi masę przewijających się po tym przejściu ludzi. Obserwuje dziwne i śmieszne zachowania. Na przykład mężczyznę wyciągającego język. Nie, nie wyciągał go do niego, ale po prostu. Szedł z mocno wyciągniętym językiem. Dziwne, ale prawdziwe. Równie prawdziwi są czterej mężczyźni z poobijanymi twarzami. Każdy z nich miał siniaki, strupy, zaczerwienienia. Jednak w siatce, którą taszczył jeden z nich, już czekał Mamrot – lekarstwo na wszelki ból. Napisy na koszulkach i torebkach też zostają mu w głowie. Kilka miesięcy wstecz, gdy noszono jeszcze koszulki z krótkim rękawkiem, na jednej z nich zauważył napis: „Zadania na dziś: wstać, przeżyć, położyć się spać”. Słowa idealnie opisują plan dnia ludzi, którzy suną przejściem niczym auta po Wisłostradzie. Innym razem jego uwagę zwróciła niebieska reklamówka z jaskrawym napisem: „Żer dla skner”. Skner, wszystkich tych, którzy nie uśmiechają się, nie mówią „Dzień dobry”, o pogawędce nie wspominając.
Na szczęście są jeszcze osoby, które potrafią podejść, porozmawiać. Zwyczajnie zapytać jak leci. Jest ich niestety niewiele. Marek uważa, że śmiech jest nieocenioną wartością. Potrafi umilić dzień w pracy i pozytywnie nastroić. Marek najczęściej zapamiętuje sytuacje dziwne i śmieszne. I nielicznych miłych ludzi.
Dziennikarze to sprzedawcy – sprzedają towar niczym nieróżniący się od kiełbasy.
Kondycja mediów w Polsce
Igor Zalewski nie owijał w bawełnę. Nakłaniał nas do „wmontowania w swoje mózgi oprogramowania antyspamowego”, tłumacząc, że żaden człowiek nie jest w stanie wchłonąć wszystkich informacji, które pojawiają się w mediach. Potrzebne jest sito, które przesiałoby wszystkie „pierdoły” i śmieciowe informacje. - Media są chipsami. Wypełniają żołądek, ale nie dają żadnych witamin – uważa Igor. Igor Zalewski ostrzega też, żeby nie wierzyć bezkrytycznie we wszystko, co się przez to nasz „antyspam” przedostało. Według niego radio, prasa i telewizja to taki sam towar jak kiełbasa czy samochód. Ludzie tworzą media, żeby zarobić. Dlatego schlebiają nawet najmniej wyrafinowanym gustom odbiorców – wyjaśnia publicysta „Wprost”. Zalewski najbardziej jest zniesmaczony polskim radiem, przypominając, że niegdyś było to w Polsce medium najszlachetniejsze. - Teraz radio to najobrzydliwsze medium, jakie jest w tej chwili na rynku.
Studia dziennikarskie w Polsce
W środowisku medialnym powszechny jest pogląd, że studia dziennikarskie w Polsce nie przygotowują do wykonywania zawodu. Wybór innego kierunku studiów daje przyszłemu dziennikarzowi konkretną wiedzę i pole do przyszłej specjalizacji. W redakcji TVN24 na przykład pracuje wielu absolwentów politologii i stosunków miedzynarodowych. Są też dziennikarzetacy jak Igor Zakrzewski, którzy studiów nie skończyli. Stopień naukowy z dziennikarstwa nie jest konieczny do pracy w mediach. Profesji można się nauczyć w praktyce, najlepiej jest zaczynać od pracy w lokalnych dziennikach lub tygodnikach, żeby zdobyć umiejętność szybkioego i sprawnego pisania. Potem można dalej wspinać się po kolejnych szczeblach kariery, najlepiej żadnego nie opuszczając. Pozycja dziennikarza, który obiera taka drogę nauki jest bardziej stabilna.
Jakie rady na przyszłość?
Rada Igora Zalewskiego dla przyszłych dziennikarzy dotyczyła umiaru. - Media to nie jest samotna wyspa w morzu głupoty, zamieszkana przez mądrych i światłych erudytów – przekonywał. Ostrzegł, żeby nie powtarzać w mediach wszystkich informacji jak papuga.
Trzeba myśleć, przetwarzać i sprawdzać również inne źródła informacji. Wchodzący na rynek medialny „Dziennik” reklamował się mottem umieszczonym na pierwszej stronie: „Dziennik nie zwalnia od myślenia”. Trzeba pamiętać, że żadne media nie zwalniają od myślenia. Istotną kwestią, nie tylko dla dziennikarzy, jest znajomość języków obcych. I tutaj najlepszym przykładem będzie Wojciech Nomejko, który znajdując się blisko Billa Clintona podczas jego wizyty w Polsce, zadał mu pytanie: „Mr President, Poland okay?”
Aby tytuł sztuki Janusza Józefowicza odzwierciedlał to, co zobaczymy i usłyszymy na deskach teatru Buffo, musiałby nazywać się „Romek, Julka i spółka”.
Gdy kurtyna rozsunęła się, przed nami pojawiła się roztańczona młodzież w klubie. Po chwili na scenę po linie ześlizgnęła się piękna Rosalina (Natalia Srokocz) - gwiazda pop, w której początkowo kochał się Romek (Krzysztof Rymszewicz). Jego kumple ubrani w luźne, pstrokate ciuszki – kostiumy projektu Kikimory - pasjonowali się sztukami walki i break dancem. Jak nie trudno zauważyć nie wygląda to na adaptację siedemnastowiecznego dzieła. Jak przystało na - zdaniem Romana Pawłowskiego, recenzenta Gazety Wyborczej - „najlepszy teatr muzyczny stolicy” libretto napisane przez Jana Wermera było naprawdę wysokich lotów. Wykonanie to już bajka. Wszyscy aktorzy śpiewali rewelacyjnie.
Musical pochłonąłem jak dobre ciastko na podwieczorek. Konsumpcja trwała półtorej godziny. Co tak naprawdę odróżnia współczesną adaptację Józefowicza od sztuki Szekspira? Łatwiej jest napisać, co je łączy. Został tytuł, została miłość Romea i Julii (Marysia Tyszkiewicz), ale realia dramatu zostały wywrócone do góry nogami. Dialogi, których twórcą jest Bartosz Wierzbięta są – używając języka adaptacji - luzackie. Podwórkowa mowa i młodzieżowy slang to język, jakim posługują się Romek, Julka i spółka. Niekonwencjonalnie, choć w standardowej dla siebie roli wystąpił Maciej Orłoś, który jako prezenter Teleexpressu podał informację o śmierci Julii. Scena ta została wyświetlona z wielkiego projektora. Prosty zabieg, po jaki sięgnęli twórcy musicalu, rozbawił widzów. Co więcej można powiedzieć o Romku, Julce i spółce?
Twórcy spektaklu postarali się, by wrażeń widzom nie zabrakło. Śpiewano mocniej i szybciej, by za chwilę czule szeptać. Wiele się działo na scenie: pokaz sztuk walki, break dance, śpiew, akrobacje w powietrzu, taniec. Łącznie na scenie pojawiło się trzydziestu aktorów. Niezłe przeżycie – odkryć na nowo po czterystu latach dzieło Szekspira w dziewięćdziesiąt minut. Premiera spektaklu odbyła się w październiku 2004 roku w warszawskim Torwarze.
Materiał, który zdecydował się opublikować dziennikarz, Ryszard Szołtysik, wreszcie ujrzał światło dzienne. Materiał ten przedstawia prezesa Instytutu Lecha Wałęsy, Piotra Gulczyńskiego, uderzającego Szołtysika w twarz i policję, która ignoruje prośby o interwencję.
Skandaliczna sytuacja, w jakiej znalazł się w listopadzie ubiegłego roku niezależny dziennikarz i dokumentalista Ryszard Szołtysik, wreszcie ujrzała światło dzienne. Jako pierwsi opublikowali go dziennikarze portalu polityczni.pl. Ryszard Szołtysik przebywając na sali sądowej podczas rozprawy, w której brał udział Lech Wałęsa i autor filmu o byłym prezydencie Grzegorz Braun, twierdzi, że został uderzony w twarz przez Piotra Gulczyńskiego, prezesa Instytutu Lecha Wałęsy. Funkcjonariusze policji nie interweniowali.
Na materiale jest widoczny Piotr Gulczyński, który tuż po zakończeniu rozprawy jeszcze na sali sądowej, uderza w twarz filmującego Ryszarda Szołtysika. Wydarzenie filmowali również dziennikarze portalu polityczni.pl. Pan Ryszard Szołtysik od razu po incydencie poszedł na ostry dyżur, aby oceniono jakie obrażenia poniósł. Miał rozciętą wargę, co wskazuję na uderzenie w twarz.
Policjanci, którzy znajdowali się w miejscu tego zdarzenia nie zareagowali na prośby o interwencje. Lech Wałęsa wraz z Piotrem Gulczyńskim opuścili sąd w Warszawie ignorują prośby podania swoich personaliów. Podobnie policjantka, która była wówczas na służbie nie chciała podać swoich personaliów, co jest jej obowiązkiem, gdy zostaje o to poproszona.
Cały materiał można obejrzeć w serwisie youtube.pl. W portalu polityczni.pl znajduje się wyjaśnienie Piotra Gulczyńskiego, który twierdzi, że nie uderzył Ryszarda Szołtysika, a jedynie zakrył ręką kamerę, aby nie być filmowanym. Lecha Wałęsa twierdzi, że cała sytuacja to ustawiona prowokacja, jednocześnie stwierdzając, że zajścia nie widział...
Prezes Instytutu Lecha Wałęsy jak również policjanci, którzy nie zareagowali odpowiednio na zgłoszenie przestępstwa nie zostali dotychczas ukarani.
- Szkolnictwo wymusza posłuszeństwo i konformizm. Z punktu widzenia państwa to jest chyba najważniejsza funkcja szkoły - mówi Dobromir Sośnierz w rozmowie z Bartłomiejem Graczakiem.
Dobromir Sośnierz, syn Andrzeja Sośnierza, ukończył studia na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Śląskiego. Pracuje jako informatyk. Z partią UPR związany jest od 1990 roku, a jako członek partii od 1994 roku. Przez wiele lat znajdował się w zarządzie tego ugrupowania. W wywiadzie przyznał jednak, że ostatnio opuścił szeregi UPR-u, choć nadal jest to jedyna partia, do której poglądów jest mu najbliżej. Dobromir Sośnierz znany jest z ciętego języka, czego możemy być świadkiem oglądając program telewizyjny "Młodzież konta", w którym zwykł udzielać się mój rozmówca.
Można powiedzieć, że zainteresowanie polityką zostało zapisane w Pańskim kodzie genetycznym?
- Poza moim ojcem i mną nie ma w rodzinie jakiegoś parcia w tę dziedzinę. Nie jest to długa dynastia w polityce, trudno uogólniać.
Tylko dlaczego nie podąża Pan drogą taką, jaką obrał pański ojciec, Andrzej Sośnierz? Dlaczego UPR?
- Bo UPR ma rację. Mój ojciec też był w UPR w latach 90. Myślę, że nadal w większości spraw ma poglądy nieodległe. Raczej postawił na pragmatyzm tak, jak on go rozumie.
UPR ma rację, bo...?
- W jednym zdaniu trudno odpowiedzieć. Ma rację, bo stawia zdroworozsądkowe, spójne, logiczne postulaty. Reszta to tylko różne koncepcje okradania obywateli. No dobra, w kilku punktach UPR też nie ma racji. Ale to są pojedyncze sprawy.
Na przykład?
- Na przykład ordynacja większościowa, osławione jednomandatowe okręgi wyborcze. Tego nie pojmuję, co taki postulat robi w naszym programie? Jedną z podstawowych wad demokracji jest właśnie to, że zamiast na program ludzie głosują na najmodniejszy kolor krawata, a ordynacja większościowa tylko może pogłębić taką tendencję. Wtedy partie zupełnie tracą na znaczeniu, liczą się sławne gęby. Nie widzę nic wolnościowego w takim postulacie, nie wydaje mi się też, żeby jakkolwiek sprzyjał zwycięstwu wolnościowych kandydatów. Raczej to będzie ostateczny koniec marzeń o oddolnej, antysystemowej, niezależnej partii w parlamencie.
Wśród Pańskich poglądów znajduje się również powszechna prywatyzacja. Jak wyobraża sobie Pan całkowitą prywatyzację na przykład szkolnictwa?
- Tak samo, jak wyobrażano to sobie w czasach, kiedy szkolnictwo było prywatne. Edukacja jest prywatną sprawą obywatela. Nie ma tu miejsca na przymus i ingerencję państwa. Trzeba zlikwidować obowiązek szkolny i jedyny odgórny program. Prywatyzacja może już przebiegać w swoim tempie, tego nie da się zrobić na już. Najważniejsze jest zniesienie ograniczeń.
W jaki sposób według Pana polskie szkolnictwo ogranicza?
- Po pierwsze zmusza mnie do uczenia się przez całą młodość, a wesoła ekipa łżeliłberałów z PO właśnie przegłosowała rozszerzenie tego przymusu. Większość rzeczy, których uczymy się w szkole, jest nikomu do niczego nie potrzebna, wbrew gorącym zapewnieniom nauczycieli. Przy okazji, jeśli któryś z nich to czyta, pragnę poinformować, że nadal czekam, aż ta wiedza przyda mi się w praktyce, jak mi to obiecywano. Po drugie jest mnóstwo regulacji: nie mogę posłać dziecka na naukę do kogo mi się podoba, tylko do tego, kogo urzędnicy RP uznali za odpowiednią osobę, dając prawo do oficjalnego nauczania. Jeśli ja chcę, żeby moje dziecko kształciło się u kowala, to jest to u licha moja sprawa i nikogo to nie powinno interesować. Ktoś uważa, że zna jedynie słuszną drogę, jaką należy w życiu podążać i nie waha się ustawowo przymuszać do tego innych. Co więcej oficjalna edukacja jest obciążona światopoglądowo, od najbardziej skrajnych przypadków, jakim jest lansowanie śmiesznej tezy, że homoseksualizm nie jest żadną dewiacją do bardziej subtelnych, gdzie na przykład historia jest pisana w sposób odpowiadający państwowej ideologii.
Po drugie szkolnictwo ogranicza poprzez swoją jednolitość. Wszyscy uczą się tego samego, w ten sam sposób, a to strasznie zubaża kulturę i wymusza posłuszeństwo i konformizm. Z punktu widzenia państwa to jest chyba zresztą najważniejsza funkcja szkoły. Ludzie, którzy dadzą się zmusić do ćwiczenia się w równaniach z dwiema niewiadomymi, przyzwyczajają się znosić wszystkie bezcelowe kaprysy doraźnej większości w sejmie.
Jeśli chodzi o homoseksualizm, to w programie "Młodzież kontra" wypowiedział Pan takie słowa: „Popęd płciowy jest wbudowany w organizm, żeby się reprodukować, nie po to, żeby komuś wchodzić w kakao”. Widzę, że nadal Pan podtrzymuje swoją tezę. Skąd takie zdanie na temat homoseksualizmu?
- To jest właśnie uzasadnienie. Jeśli funkcją popędu płciowego jest reprodukcja - a tego chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie neguje - to homoseksualizm jest skłonnością dysfunkcjonalną po prostu, a więc biologiczną patologią. Dyskutowanie nad tym jest, proszę wybaczyć, ale żałosne. Żeby to podważyć, trzeba by wykazać, że homoseksualizm pełni jednak jakąś istotną biologiczną funkcję, a dokładniej, że jednak w jakiś sposób zwiększa szansę na przekazanie genów samego homoseksualisty dalej. Byłoby to możliwe jedynie w ramach koncepcji doboru krewniaczego, ale wymagałoby też spełnienia kilku warunków, których po prostu nie spełnia to zjawisko u ludzi. Nie chcę zanudzać szczegółami, ale jak do tej pory nie udało się tego nikomu wykazać, a większość ludzi powtarzających te dziwne przesądy o równoprawnych orientacjach, nawet nie wie o co w tym chodzi, więc skąd w ogóle to wymądrzanie i mentorski ton?
Kogo ma Pan na myśli?
- Wszystkich po kolei homolatrów, ten pseudonaukowy bełkot, który towarzyszy promocji poglądów o równouprawnieniu różnych „orientacyj”... Sierakowski był dobrym przykładem, owszem.
Tak, o nim myślałem.
- W odpowiedzi na moje naukowe argumenty odpowiedział demagogicznie: „A Pan się tylko popędem kieruje?”. Litości... czym się kieruje, to już nie jest problem naukowy i nie ma wpływu na odpowiedź na pytanie „czy homoseksualizm jest chorobą czy nie?”.
W programie telewizyjnym „Młodzież kontra”, chociażby tydzień temu, mogliśmy usłyszeć Pana cięty język, ale i trafne stwierdzenia. W programie tym powiedział Pan, że posłowie, głosując za ustawą o wprowadzeniu jednej osoby w firmie odpowiedzialnej za pomoc i ewakuację podczas pożaru, potwierdzają, iż mają problemy z głową. Teraz zacytuję Pana: „skąd w ogóle to wymądrzanie?”. - Akurat tej sprawy nikt już chyba nie broni, co jest dowodem na słuszność wymądrzania. Sam Kalinowski przecież — tak pokrętnie jak umiał, ale jednak — przyznał się do błędu. W tym przypadku absurd był tak jaskrawy, że pytanie było adekwatne, jak sądzę. Wyjaśnienie jest proste — nikt tego nie czytał, jak zwykle, wszyscy głosowali jak reszta. To jest kolejny krok w mroczną głębię demokratycznej legislacji — ci ludzie nie czytają tego, nad czym głosują, parę osób wie, o co chodzi, a lobbyści dopisują „lub czasopisma” i nikt się zwykle nawet nie orientuje, kiedy i dlaczego. Powtarzam: nawet Sejm, nasza wytwórnia prawa, nie wie, nad czym głosuje. Nie ma się co łudzić, że stoi za tym społeczny mandat, jakaś spójna idea czy dobro państwa — to są koncepcje tworzone wyłącznie na użytek wyborów. A najśmieszniejsze, że sejm głosujący bez czytania, wyobraża sobie, że ludzie będą to prawo znali i go przestrzegali. Ot, próbka tego, jak powstaje ustrój, w jakim żyjemy.
W 2006 roku startował Pan w wyborach na prezydenta Katowic. Nie udało się. Napisał Pan na swojej stronie, że ludzie bardziej niż na poglądy i program zwracają uwagę na to, jak jest kandydat ubrany, z jakiego środowiska się wywodzi i ile plakatów nakleił w mieście. Z kolei w „Młodzież kontra” powiedział Pan, że udowodniono, że na wynik głosowania wpływa na przykład kolor tła plakatu kandydata. Czym to może być spowodowane? - Tym, że głupich jest więcej niż mądrych po prostu. A głos mają wszyscy taki sam. Ludzie, którzy nie mają bladego pojęcia o zawiłościach ekonomii, są gonieni do urn, ba — wpiera się im, że to ich obywatelski obowiązek — i to jest efekt. Czym mają się kierować, skoro nie wiedzą, nad czym naprawdę głosują? Tym, co jest dla nich uchwytne — że ten jest sympatyczniejszy, ładnie mówi, ma klasę, długą listę kierowniczych stanowisk w życiorysie itd. Nie można oczekiwać niczego innego. Skoro nie decydują względy merytoryczne, bo są zbyt zawiłe, to decydują sprawy przypadkowe albo siódmorzędne. Proszę zwrócić uwagę, że mimo to większość polityków (i Kościół — dlaczego nawet Kościół ?) wzywa do stadnego głosowania — „wiesz czy nie wiesz, powiedz jak ma być...”. Jak Pan myśli, dlaczego?
Dlaczego kościół wzywa do stadnego głosowania? Z ambony najłatwiej, bo bezpośrednio, skutecznie, bo często. Taka symbioza polityk-ksiądz często może skutkować dość dużym poparciem elektoratu, zwłaszcza jeśli w grę wchodzą stanowiska takie jak: wójt, sołtys itp.
- Ale tu nie mówimy o zachęcaniu do głosowania na kogoś — to nie byłoby takie złe, gdyby biskupi znali się jeszcze na ekonomii — bo teraz niestety popierają praktycznie wyłącznie szkodników. Ale zadziwiający jest udział w kampanii na rzecz wysokiej frekwencji — domniemywanie, że wszyscy, do których ten głos zachęty dotrze, zagłosują zgodnie z chrześcijańskim sumieniem, byłoby chyba strasznie naiwne. Więc to raczej skutek bezrefleksyjnego ulegania wpływom dominującej ideologii politycznej. Kiedyś monarchię zaszczycano Bożym pomazaństwem, a teraz bierzemy niestety udział w kulcie demokracji. Niestety w sprawach poza teologicznych Kościół jest niekompetentny.
Czy kandydowanie w przyszłości na prezydenta Katowic wchodzi jeszcze w grę?
- Nie wiem, skąd mogę wiedzieć?
W takim razie spytam inaczej. Czy wiąże Pan swoją przyszłość z polityką w jakiejkolwiek formie?
- Problem z odpowiedzią na to pytanie jest taki, że dla typowego wolnościowca udział w polityce nie jest wcale celem samym w sobie. My tylko walczymy o swoją wolność, a nie pchamy się do koryta. Gdyby ktoś inny to wszystko doprowadził do porządku, to pewnie nie miałbym powodu brnąć w politykę. Jak długo jest o co walczyć, to na pewno będę brał w tym udział i jeśli ktoś uzna, że mogę się jakoś przydać, kandydując gdzieś na przykład, to jestem na to otwarty. Ale czy będę w stanie pomóc, to trudno przewidzieć. LPR pod koniec 2007 roku uznała, że może się Pan "jakoś przydać" wpisując Pana na swoją listę kandydujących do sejmu?
- Nie, to była raczej kwestia mało wiarygodnej informacji GW. LPR-owi ja się nie chcę na nic przydawać, bo to jeszcze jedna partia ludzi chcących nakazywać innym, co mają robić. Pomysł z tym wspólnym startem był rozpaczliwie fatalny, obawiam się, że odium tego „sojuszu” będzie się za nami długo jeszcze ciągnęło.
Prawda jest taka, że gdyby Pan chciał dojść daleko w polityce, to by Pan doszedł. Nie mówię o korycie, ale na przykład o zdobyciu stanowiska, z którego więcej osób dostrzegłoby pańskie poglądy, a później może spojrzało na sprawę rozsądniejszym okiem. Na samym początku powiedział Pan, że nie zgadza się ze wszystkim, co głosi UPR i w kilku kwestiach nie macie racji. Czy rozważał Pan kiedykolwiek opuszczenie szeregów partii?
- Rozważyłem i opuściłem jej szeregi. Od jakiegoś czasu nie jestem formalnie członkiem, ale nadal jest to partia, do której mi najbliżej, potem jest długa pusta przestrzeń i dopiero cała reszta w jakiejś kosmicznej odległości. Taki wallenrodyczny scenariusz był już testowany wiele razy i jakoś nic to nie dawało. Nadal jesteśmy niewolnikami państwa, nawet coraz bardziej. Mój ojciec też jakoś rzeki nie zawrócił, więc nie ma co się łudzić. Właśnie między innymi dlatego jest tak źle, że ludzie, którzy wiedzą, że mamy rację, wybierają usprawnianie tego systemu zamiast walki z nim. Mowa zarówno o politykach jak i wyborcach.
Do PO odeszło wiele osób, co do których autentycznie liberalnych poglądów nie mam wątpliwości, bo uwierzyli, że w ten sposób pomogą zrobić mały krok w dobrym kierunku. Podobnie wiele osób nie głosuje na UPR, bo nie chce „zmarnować głosu” — i w efekcie marnuje całe życie głosując na nie różniące się praktycznie niczym ugrupowania pasożytnicze. Skutki nie są warte komentarza, choć jestem ciekaw, jak na przykład panowie zdrajcy — Leszek Piechota czy Andrzej Misiołek — uzasadnialiby teraz swoją przeprowadzkę do Platformy. Jeśli nawet my też niczego nie zmienimy, to przynajmniej się nie zbłaźnimy firmowaniem takich przedsięwzięć, jak przymusowa szkoła dla sześciolatków. Moim zdaniem współpraca z pasożytami to droga donikąd. Zresztą myślę, że oni też niekoniecznie wierzyli, że coś pomogą. Sądzę że w wielu przypadkach dobrze wiedzieli, że to nic nie da, ale presja wieku, chęć zaznaczenia się jakoś przed emeryturą i poczucie — uzasadnionej przecież ! — frustracji wobec faktu, że totalne tumany robią karierę w polityce, a oni, dużo lepsi „marnują się” na marginesie — to wszystko w pewnym momencie bierze górę i ludzie zaciągają się na żołd „systemu”. W pańskiej sytuacji nie ma takiej opcji, by zaciągnąć się na żołd "systemu"?
- Nie widzę sensu. Chyba że miałbym cynicznie uznać, że skoro nie mogę go pokonać, to przecież mogę — nie gorzej niż sejmowe tumany — sprawdzić się w roli pasożyta i żyć z krwawicy naiwniaków wierzących, że państwo się nimi „opiekuje”. Na razie nie dostrzegam takiego niebezpieczeństwa.
Kolejny konkurs. Może tym razem się uda? Zaczęło się głosowanie w konkursie na Dziennikarza Obywatelskiego 2008 roku organizowanym przez Wiadomości24.pl. Tym razem nie musicie wysyłać smsów, wystarczy kliknąć w odpowiednią kandydaturę (1. krok), podać swój e-mail (2. krok) i potwierdzić głos klikając w link, który dostaniecie na e-meila (3. krok). Zatem będzie łatwiej! Mam nadzieję, że głosów będzie więcej, bo wygrać mogę nie tylko ja, ale również głosujący, pod warunkiem, że po oddaniu głosu, zarejestrujecie się w serwisie. ;)
W tym konkursie pod głosowanie poddaje się swoje artykuły w roku 2008. Z ponad sześćdziesięciu napisanych w roku 2008 wybrałem trzy, z których jestem najbardziej zadowolony:
Moja kandydatura znajduje się na pozycji czwartej pod tym linkiem. Jeżeli uważacie, że powyższe artykuły są dobre i warto oddać na mnie głos to serdecznie o nie proszę. I z góry dziękuję!
Jestem prawie tak młody jak młoda jest demokracja w Polsce i prawie tak niedoświadczony życiem jak.. demokracja w Polsce. Internet jest moim drugim domem, a publikowanie artykułów i zdjęć to ulubione zajęcie. Moją pasją jest dziennikarstwo, a najbardziej uwielbiam magiczny urok radia. Na blogu pojawiają się moje artykuły, audycje, filmiki. Oceń czy są godne uwagi.